Rz: Florence Foster Jenkins staje się modna. Pan zrealizował „Marguerite", a film o niej z Meryl Streep w roli głównej kończy Stephen Frears. Skąd to zainteresowanie nią?
Xavier Giannoli: Myślałem o tej historii od dekady. Usłyszałem w radiu arię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu" Mozarta, śpiewaną przez kobietę, która kompletnie nie miała głosu. Potem ktoś powiedział, że to Florence Foster Jenkins i że występowała w Carnegie Hall. To mnie zaszokowało, już wtedy zacząłem szukać informacji o tej dziwnej śpiewaczce. Była Amerykanką, żyła w pierwszej połowie XX wieku. Jej historia zafascynowała mnie. I wydała mi się bardzo współczesna. A może inaczej: ponadczasowa. Może to właśnie sprawia, że do niej wracamy.
Nie zrobił pan jednak filmu biograficznego, a akcję „Marguerite" przeniósł do Francji lat 20. XX wieku.
Zwykle uciekam od prostych biografii, one ograniczają i narażają na nieprzyjemności: zawsze obrazi się ktoś z rodziny, zaprotestuje jakiś daleki krewny albo potomek. Poza tym kino biograficzne ogranicza swobodę twórczą. Zachowałem jednak ducha tej historii. Bogata kobieta marzy, by być śpiewaczką. Kompletnie nie ma do tego predyspozycji, ale wszystko stawia na jedną kartę. Dlaczego buduje tę iluzję? Skąd się bierze tyle hipokryzji i fałszu w jej otoczeniu?
Stworzył pan na ekranie postać śmieszną i żenującą, a jednocześnie tragiczną, pełną pasji i tęsknot. Na swój sposób niewinną. I bardzo samotną.