- Znajomi z zazdrością mówili: "Boże, ty masz tyle płyt", a ja im zawsze mówiłem: "też możecie mieć". A oni: "nie, nasza kanapa kosztowała tyle..." A ja miałem kubański materac. Cudowny materac, nigdy potem nie było tak świetnego. Kosztował tysiąc osiemset złotych.
Dżinsy były upragnione. Lewisy, bo wranglery "nie były uważane", w Londynie kosztowały cztery funty. A ile w Polsce?
- Tego nie wiem, ale mogę powiedzieć, ile kosztowała moja dżinsowa kurtka - mówi Kaczkowski.
- Jakaś specjalna kurtka? - O tyle specjalna, że do dziś ją noszę. Kosztowała bardzo tanio, ponieważ miała ułamany guzik. Do dziś taki pozostał. A więc ta kurtka kosztowała siedemset złotych na tak zwanych ciuchach. Niebieska dżinsowa kurtka niemarkowa. A ciuchy? Ciuchy były wtedy obok Dworca Wschodniego.
Można czasem było wydębić coś u prywaciarza. Na przykład szamerowaną pelerynkę. Skąd ta pelerynka?
- Zobaczyliśmy, że the Birds takie noszą - wspomina Olewicz - i zamówiliśmy u pewnego krawca. Dwa razy spieprzył, ale za trzecim razem wreszcie uszył dobrze i obszamerował też. Potem przyszły bufiaste koszule w kwiaty.
Kolega Bogdana Olewicza - Andrzej Nalepa, we wcześniejszych latach miał ze skóry cały gang, kurtka bitelsowska bez kołnierza, do tego czarne buty chelsea, które można było zamawiać u szewca Beczka w Alejach Jerozolimskich, do tego wielki złoty łańcuch na piersiach z jakimś patentem ala pacyfka. Wyglądał jak Presley albo Vince Taylor - rockandrollowy pająk.
Ale marzyło się też bardziej perspektywicznie. Mieszkanie, samochód. Do tego potrzebna była dobra posada. Bardzo pożądaną była jakakolwiek w którejkolwiek centrali handlu zagranicznego.
- "Słuchaj - mówili koledzy Jerzemu Salzmanowi - jeden głupi, parodniowy służbowy wyjazd to dziesięć tysięcy złotych".
- A moja pierwsza pensja w Pagarcie to było tysiąc dwieście złotych - wspomina.
Czy marzyło się o ucieczce, o pozostaniu na Zachodzie? To było wyobrażalne tylko dla niektórych i to takich, którzy mieli tam rodziny. Saksy? Niesłychanie rzadko (Piotr Kaczkowski wylicza, że samo poświadczenie zaproszenia w polskim konsulacie w Londynie kosztowało 27, 5 szylinga, tylko stempel, a i to zaproszenie nie zawsze przecież gwarantowało otrzymanie paszportu) . Biednie było. Jerzy Salzman, który studiował na jednym roku z Józefem Oleksym i Dariuszem Rosatim (wyżej był Marek Borowski, niżej Leszek Balcerowicz), odpowiada, że chyba jedynie Rosati był dobrze sytuowany. Był pierwszym studentem, który przyjeżdżał do szkoły własnym samochodem podczas gdy nawet rektor przyjeżdżał tramwajem
Ciężka pasja
Miłość do muzyki to była wtedy mordęga, wielkie poświęcenie.
Według Piotra Kaczkowskiego najlepiej było wówczas mieć magnetofon.
- Był jeden człowiek w Warszawie, który chodził po mieście z magnetofonem. Nie pamiętam jego nazwiska, ale to bardzo znany dziś, wybitny finansista - Piotr Kaczkowski dyskretnie przemilcza nazwisko Andrzeja Olechowskiego. - I on był wygrany, bo nigdy nie było wiadomo, czy jeśli się do kogoś przyjdzie, to nie trzeba będzie akurat przegrać jakiejś płyty.
Magnetofon Piotra Kaczkowskiego "Melodia" ważył osiemnaście kilogramów, był bardzo ciężki, ale były też już tonetki - szare, śliczne i lżejsze. Były także małe magnetofoniki włoskie "Geloso". Cudeńka z kolorowymi klawiszami.
Magnetofon "Tonette" kosztował cztery tysiące złotych, "Melodia" - sześć tysięcy. Włoskie były wyłącznie w komisach i kosztowały sześć -- sześć i pół tysiąca. Kupowało się je w komisach. Gramofony też, choć Bogdan Olewicz swój wystał w ośrodku DDR na Świętokrzyskiej (stało się między innymi po koce, dzbanki termosowe, bardzo poszukiwane, dziś trudno dociec, dlaczego, i właśnie gramofony) .
Mało kogo było stać na kolekcjonowanie płyt.
- W 1967 roku - sięga do swej pamięci słonia Piotr Kaczkowski, który ma do dziś swoją płytotekę zachowaną w stanie niemal nietkniętym, łącznie z celofanowymi koszulkami, cenami, metkami i rachunkami ze sklepów z całego świata - moja najdroższa płyta kosztowała siedemset piętnaście złotych. Wiem, komu zapłaciłem i kiedy. To byli The Mamas and the Papas. Takie rzeczy pamięta się lepiej niż maturę.
Trzeba było więc nagrywać. Czasami bywało tak, że od rugiej w nocy był telefon: "do piątej masz płytę". Wsiadało się w nocny, jechało się do kolesia po płytę, wracało, nagrywało, odwoziło... Na spanie było mało czasu, na studia tym bardziej...
Płyty należało prezentować. Piotr Kaczkowski prezentował je na antenie radiowej. Ale inni robili to na przykład w kuluarach sali Kongresowej. Posiadacz taszczył pod ręką tobół, który wyglądał jak pięcio-, ośmiokilogramowy worek kartofli, a faktycznie zawierał płyty. Z tym pakunkiem trzeba było się nonszalancko przechadzać, pozdrawiać znajomych, dziewczyny...
Szamka to było tło
- Prywatki? - Wyłącznie. Czasami stawała jara w drzwiach i robiła przeszukanie w celu znalezienia flaszki - wspomina Bogdan Olewicz. - Jakie to były wina? Bardzo różne. Jeśli chodzi o "patyka", to gustowaliśmy w pochodzących z wytwórni Milejów, która była bardzo dobrą wytwórnią, a siary jeszcze wtedy tak bardzo nie dosypywano.
Czasami też udawało się z Mogielem wypatrzeć gdzieś w Polsce i przywieźć jakąś egzotykę, na przykład "Zielonego Diabloka" z Zielonej Góry. Jedzenie? Paluszki słone bardzo modne były w tym czasie, pierwsi prywaciarze się właśnie na tym dorabiali. Ale szamka to było tło. Muzyka, seks, palenie, ale normalnych papierosów, wtedy jeszcze żadnych trawek (ale już za chwilę, zaraz potem... ).
A dziewczyny? - Dziewczyny słuchały Marka Grechuty i jego zespołu Anawa - opowiada Mogiel. - Nie były dopuszczane do wielkiej tajemnicy słuchania świeżej płyty. Płyty słuchało się pierwszy raz z nabożeństwem, żadnego podskakiwania, dziewczyny musiały przygotowywać w tym czasie coś w kuchni. Potem można było tańczyć, ale pierwszy raz to było misterium.
Siedzieli rozwaleni
Przed koncertem Stonesi udzielili wywiadu Piotrowi Kaczkowskiemu i Tadeuszowi Sznukowi.
- Nie był ciekawy. Przeprowadziło go dwóch młodziutkich dziennikarzy z młodziutkim Jaggerem - opowiada Piotr Kaczkowski. - Rozmawialiśmy trochę o niczym. Ani nie mieliśmy głębokich pytań, ani też ich kariera nie była jeszcze bogata. Rozmawialiśmy o muzyce, Jagger wymienił swoich ulubieńców. Przez sekundę o muzyce poważnej - powiedział, że lubi Beethovena. O Warszawie - Jagger był pod wrażeniem, nasz świat, który wydawał mu się bardzo daleki, wcale się taki nie okazał.
Była też konferencja prasowa. Witold Pograniczny pamięta ją jak przez mgłę. Siedzieli rozwaleni, ich pytano, ale i oni pytali.
Parteitag generacji
To, co się działo przed salą Kongresową, wspomina Andrzej Mogielnicki:
- Człowiek wchodził z legalnym biletem, a i tak pałą mógł oberwać.
Nikt z nich nie spotkał się wcześniej z takim nagromadzeniem milicji. Witold Pograniczny porównuje rozmach do 1956 roku, choć naturalnie było to zupełnie coś innego. Jerzy Salzman po raz pierwszy widział wtedy armatki wodne. Po raz drugi zobaczył je rok później, w marcu. Podczas koncertu nie były używane, w marcu jak najbardziej.
Piotr Kaczkowski ma z kolei dwa unikatowe zdjęcia, z których opublikowaniem wciąż się wstrzymuje, a o których opowiada.
- Zdjęć ze środka, z samego koncertu jest sporo. Ale zdjęć pokazujących ludzi na drzewach w Alejach Jerozolimskich i tłum sięgający daleko w Aleje w zasadzie nie ma.
Biletów było naprawdę mało. Oficjalnie, normalne miejsce kosztowało 300 złotych. Ale zdobyć je... Bogdan Olewicz miał na przykład fałszywy, kupiony od konia (wpuszczający zawołał kolegę, bo coś mu się nie zgadzało, ale Olewicz zrobił taką awanturę, że go w końcu wpuścili) .
Andrzej Mogielnicki: - Koncert Stonesów miał jedną niesłychaną zaletę. Przed Kongresową pierwszy raz "policzyliśmy się" jako pewna generacja.
We wspomnieniach Mogielnickiego słuchanie Radia Luxembourg nie skupiło środowiska wyznawców rocka. Wszyscy siedzieli i wysłuchiwali tego radia, ale samotnie. Były pewne kręgi towarzyskie, w których ludzie wymieniali się płytami, ale był to ograniczony krąg ludzi, które mieli płyty, dojście do nich. A reszta? ZMS i picie wódki.
Mogielnicki nie spodziewał się, iż parę tysięcy ludzi (przy czym wiadomo, że i trochę chuliganerii było) zna te piosenki i jest naprawdę fanami rocka.
Piotr Kaczkowski nie uważa, aby ten koncert dał nagle poczucie jedności i odrębności pokolenia. Ale jego perspektywa była zupełnie inna. Pracował już w radiu. "Popołudnie z młodością" otrzymywało około tysiąca listów tygodniowo, Studio Rytm - kilkaset (choć lista przebojów Studia Rytm jeszcze wtedy nie istniała).
- Mieliśmy świadomość, że jest nas sporo. Z każdym człowiekiem w moim wieku można było rozmawiać o muzyce i każdy był mniej lub bardziej nią zainteresowany.
Inna rzecz, że ów koncert mógł oddziaływać jedynie w Warszawie.
Bogdan Olewicz: - Miał to być koncert "siedzący", nie można było skakać, a więc najważniejsze było krzyczeć i piszczeć.
Zresztą jak tylko na sali zaczął się ruch, natychmiast zapaliło się na full światło. A przy każdym rzędzie stał milicjant.
Naprawdę w ażne było też to, że koncert odbywa się w Kongresowej, gdzie były wszystkie parteitagi, na których Gomułka tym swoim charakterystycznym głosem gadał, gadał, gadał...
- A tu nagle w to samo miejsce wychodzi Mick Jagger w złotym kubraczku i bardzo obcisłych spodniach i podskakuje tym swoim drobnym kroczkiem... No, w każdym razie wyglądał zupełnie inaczej niż Wojciech Korda w owym czasie - opowiada Mogielnicki.
Witold Pograniczny wspomina, że pewien dziennikarz z poważnego dziennika, zafascynowany Jaggerem, pytał na koncercie: "Panie Witku, co on ma w tych spodniach?"
- A Jagger miał chyba atrapę. Nawet takie rzeczy były czymś innym, zaskakującym, nowym.
Obok Pogranicznego (w 9 rzędzie) inny starszy i znany wówczas dziennikarz teczką zasłaniał sobie żołądek, bo tak rezonowało. Nie byli przyzwyczajeni do takiej nawały dźwięku.
Ale większy czad to byli Animalsi, Sala Kongresowa 1965 rok.
- Większy szok, większa swoboda, konfrontacja muzyczna i zachowanie frontmana -- opowiada Olewicz. Działy się zupełnie dzikie rzeczy.
Animalsi zagrali w Kongresowej i w kilku miastach w Polsce. Tam był żywioł: ukradli milicyjną czapkę, a sami (któryś z nich) rzucili publiczności skórzany krawat, który wnet pocięto na kawałki. A Jezusa z Muranowa, kolegę Olewicza, trzy razy gliniarnia wyprowadzała z koncertu.
- A pana koledzy ze studiów, dziś politycy, byli na Stonesach?
- Marek Borowski założę się, że był, Leszek Balcerowicz - wątpię, Rosati mógł być. Oleksy raczej nie, strasznie rył wtedy -- opowiada Jerzy Salzman.
Powalająca Lady Jane
Jedynie Andrzej Mogielnicki trzyma dziś jeszcze fason.
- No, było, było, ale to zawsze trzeba, żeby coś dla dziewczyn było - wspomina Lady Jane, którą większość usłyszała dopiero w Warszawie, a która na Piotrze Kaczkowskim zrobiła porażające wrażenie ("powalające" jak mówi Jerzy Salzman).
- Dlatego, że Brian Jones siedział - opowiada Kaczkowski. - Żółte krzesło, czerwone siedzisko i pochylony z instrumentem Jones. Po lewej stronie sceny. Mam to przed oczyma.
No i był to też jeden z ostatnich momentów, kiedy Briana Jonesa można było zobaczyć żywego. Też występował w kubraczku, chyba trochę hinduskim.
Pamiętam, jak kłamali w sprawie Stonesów
- Może to jest karkołomna teza - ryzykuje Andrzej Mogielnicki - ale w jakiejś części Marzec '68, ten studencki, "zaczął się" na koncercie Stonesów.
Oczywiście, Marzec to było coś zupełnie innego, ale dla Mogielnickiego jest pewien konkretny fakt wiążący oba wydarzenia.
- Właśnie po Stonesach dowiedziałem się po raz pierwszy w sposób bezpośredni, że prasa kłamie - opowiada.
Byli naprawdę indyferentni politycznie, byli młodzi, interesowały ich dziewczyny, chcieli gdzieś poszaleć, pobawić się. Rzeczywistość polityczna po prostu była. Niezmienialna.
- Nie interesowało nas to, co się dzieje w kraju. Nikt z nas nie kupował propagandy prasowej - przypomina Jerzy Salzman.
Niemniej wielu z nich, m. in. Andrzeja Mogielnickiego, w niezwykłe zdumienie w prawiło kilka artykułów, w których przeczytali o rzeczach, które wcale nie miały miejsca na tym koncercie.
- W końcu byłem tam, widziałem, człowiek był tak wychowywany, że prasa powinna pisać prawdę. A tu Krzysztof Teodor Toeplitz, ceniony publicysta, tak strasznie przejechał się po Stonesach i młodzieży, że do dziś to pamiętam. I kiedy potem strajkowaliśmy na uniwersytecie i przyszedł facet z transparentem
"Prasa kłamie", kiwnąłem głową - tak, pamiętam, jak kłamali w sprawie Stonesów!
Mogielnicki strajkował w mundurze Wojska Polskiego. Akurat miał studium wojskowe i pułkownik przemówił do nich: "Obywatele, żołnierze, studenci, na uniwersytecie są teraz zamieszki polityczne, a ponieważ jesteście w tej chwili w służbie wojskowej, więc nie macie prawa iść tam i podlegacie sądom wojskowym".
- Na co oczywiście szeregi się załamały, wszyscy wpadli do autobusu 107, który nas zabrał na Krakowskie Przedmieście. Za bramą uniwersytetu ludzkość wrzasnęła "wojsko z nami". A głównie chodziło o to, że jak ów sprowadzony do rozpędzenia tłumu aktyw z Woli zaczął bić, to bili jak popadnie i zaczęli bić nasze dziewczyny. A jak zaczęli bić dziewczyny, to sprawa przestała być w jakikolwiek sposób polityczna.
Politycznie? Siły były nierówne, co można było zrobić? Wszyscy mieli pietra, bo to nie był problem wyrzucić człowieka ze studiów i obuć go w kamasze. Nie można było zaprotestować, ogłosić głodówki, nikogo to nie obchodziło. To, na co się porwali, samych ich wtedy przerażało, choć oczywiście w tłumie człowiek zawsze czuje się bezpieczny. Ale jak zaczyna WSW przychodzić do domu, to już wygląda gorzej. Mogielnicki był wtedy przez trzy dni relegowany ze studiów, ale jakoś przy pomocy rodziny, znajomych udało się to odkręcić.
Więź pokoleniowa? - Chyba znów ważne było to, iż ci, którzy mieli zapędy opozycyjne, byli chyba dość wyalienowani iw Marcu przekonali się, że jednak znów jest to jakieś pokolenie, jakaś siła. Że ta młodzież potrafi zaryzykować, potrafi się odgryźć ORMO etc.
Bogdan Olewicz też był naturalnie na ulicy.
- Po pierwsze, człowiek był młody, atu zadyma - wyjaśnia motywy. - Po drugie, to, o czym nie można było mówić, nagle się wykrzykuje. Następne, to objawienie w całej okazałości aparatu przemocy państwa i reakcja łańcuchowa. Objawienie dla nas, że w takich sytuacjach rodzi się nieprawdopodobna więź solidarnościowa, buduje się natychmiast ogromny organizm setek ludzi, którzy stoją łapa w łapę. I spostrzeżenie, że to jest jakaś siła.
Jerzy Salzman też się wtedy wychylił.
-- Brałem "aktywny udział", miałem komisję dyscyplinarną, dostałem naganę z ostrzeżeniem i cud, że nie wyleciałem ze studiów, pewnie nisko mnie ocenili. Ale potem długo nie mogłem dostać pracy - wspomina, wymieniając ciąg firm, w których poszukiwał pracy. - Faktem jest, że towarzysz Jaszczuk wprowadził wówczas "system bodźców ekonomicznych", co w praktyce oznaczało blokadę etatów, ale cień Marca też pewnie coś znaczył.
Następny taki koncert jak ten Stonesów?
- Mnie cieszy każdy - odpowiada oczywiście Piotr Kaczkowski, ale ze smutkiem dodaje, że "takiego" potem już nie było inie będzie.
Dzisiejszy koncert Stonesów to wielki spektakl i zwykły koncert zarazem. A raczej występ. Obliczony co do minuty.
- Zaprzyjaźniony człowiek jest na rok wcześniej zaangażowany do dokładnego przedstawienia pogody na dzień koncertu, apotem podczas koncertu siedzi nad barometrami, zegarami i sprawdza, czy może spaść deszcz i o której. To nie jest koncert. Przedsięwzięcie - ubolewa Piotr Kaczkowski, który na koncercie Stonesów w Waszyngtonie inaugurującym poprzednią trasę przypatrywał się uważnie (z bardzo dobrego miejsca) , czy ten facet, który biega po scenie to Jagger? "Chyba tak, bo był bez gitary".