Zmagamy się z naszym mesjanizmem, zarówno romantycznym, jak i współczesnym, tymczasem w Ameryce dochodzi do głosu pokolenie raperów, którzy czerpiąc z Biblii, uważają, że swoją muzyką mogą zbawić świat. Z coraz większą megalomanią porównują się do Jezusa Chrystusa.
W 2013 roku Kanye West nagrał album „Yeezus", a w zeszłym roku zamienił swoje koncerty w kaznodziejskie, umoralniające popisy. Dzięki wizualizacjom pokazywał, jak chodzi po wodzie. W podobne tony uderza na czwartej płycie „Damn." Kendrick Lamar.
Reprezentuje nową falę raperów, a mocną komercyjną pozycję zawdzięcza poprzedniemu albumowi „To Pimp A Butterfly" (2015). Sprzedał się w 2 mln egzemplarzy, zachwycił fanów i gwiazdy, szczególnie Davida Bowiego. W tweetach komplementów nie szczędził mu prezydent Barack Obama. Trudno się dziwić. To bodaj najbardziej wyrafinowana produkcja rapowa wszech czasów.
Lamar zaprezentował się jako spadkobierca czarnoskórych artystów, którzy tworzyli wielkość amerykańskiej muzyki popularnej: jazzu, bluesa, soul i funky. Album mieni się bogactwem barw wszystkich tych gatunków.
Jednocześnie płyta nie była zbiorem banalnych kawałków na temat przemocy, seksu i narkotyków. Tych tematów na niej nie brakuje, mamy jednak do czynienia przede wszystkim z demonstracją afroamerykańskiej dumy. Znamienne było już zdjęcie zamieszczone na okładce. Pokazali się na nim czarnoskórzy mężczyźni przed fasadą Białego Domu – półnadzy, w dłoniach trzymający flaszki i zwitki dolarów. To była manifestacja siły pokolenia, które nagrywając rapowe płyty, wychodząc z getta, firmując modne ciuchy – prze do władzy, osiąga coraz większe wpływy, zdobywa miliony, kompensując dekady cierpień i upokorzeń przodków.