Po ogłoszeniu wyników wyborów stało się jasne, że ten parlament będzie inny od poprzednich. Układ sił co prawda jest podobny do poprzedniej kadencji, ale z jedną, znaczącą różnicą – 40-osobową grupą Ruchu Palikota. Charakterystykom jego posłów towarzyszyły opinie: „Czeka nas cyrk", „Będzie gorzej niż za Samoobrony".
To, że w nowym Sejmie pojawią się ekscentrycy czy zagubieni w polityce naturszczycy, jest mniej istotne – zawsze tacy byli, może teraz są nieco bardziej widoczni, choć bez biało-czerwonych krawatów. Zmorą polskiej demokracji może raczej być to, w jakim stopniu uda się tej grupie zrealizować hasła, którymi zauroczyli blisko półtora miliona Polaków.
Chcą rewolucji. Mówią o wolności, tolerancji i otwartości. Przez wszystkie przypadki odmieniają słowo „nowoczesność". Tyle że w ich wydaniu symbolizują ją: homoseksualizm, dostęp do marihuany, szydzenie z Kościoła i wartości większości Polaków.
Ideologię lewacką mieszają ze skrajnym liberalizmem. Z przestępców robią godnych naśladowania społeczników. Wartości zastępują antywartościami, wolność kojarzą z zapachem konopi, a Urban jest dla nich autorytetem. To, co tradycyjne, patriotyczne, związane z wiarą, to dla nich obciach wzbudzający śmiech.
Znają prawa rynku i marketingu. Sformułowali wyraziste hasła i umieją je sprzedać. Potrafią posługiwać się skandalem, robić wokół siebie szum. Próżno wśród nich szukać mężów stanu.