Uczciwie trzeba przyznać, że list nie jest najszczęśliwszy i może świadczyć, iż nowa wysłanniczka Waszyngtonu nie poznała jeszcze wszystkich tajników dyplomacji. Literówki w nazwiskach adresatów, pomylenie funkcji, zwracanie się do premiera polskiego rządu „Ministrze Moraweicki" dały polskiej stronie powody, by uznać list za przejaw arogancji. I gdy w imię wolności słowa amerykańska ambasador pisze, że politykom nie wolno atakować mediów, ktoś może złośliwie powiedzieć, że identyczny list trzeba by wysłać do prezydenta Donalda Trumpa, który wciąż je łaje w USA.
Ale oburzający się polscy politycy powinni się zastanowić, czy na pewno nie zawinili. Czy krytyka mediów w wykonaniu polityków PiS nie może być odbierana jako próba ograniczania wolności słowa? Nie od dziś wiadomo, że gdyby tylko rządzący mogli, zrobiliby z mediami to samo co Viktor Orban. Amerykańska ambasador nie jest pierwszym ani ostatnim przedstawicielem USA, który przypomina, że uderzenie w prywatne media będzie przekroczeniem cienkiej czerwonej linii.
W dodatku to PiS próbuje sprowadzić relacje polsko-amerykańskie do zwykłego biznesu. My zapłacimy za Fort Trump, a wy nam zapewnicie bezpieczeństwo. Jak można się potem dziwić, że Waszyngton dba o interesy mediów z amerykańskim kapitałem? To PiS w ostatnich miesiącach stawia wszystko na amerykańską kartę, trudno dziś mówić o tym, że nie damy sobie pluć w brodę, jeśli najpierw przyjęło się rolę petenta USA.
Trzeba pamiętać, że po tym liście prezydent Trump raczej nie odwoła pani Mosbacher ze stanowiska. Jeśli rząd chce dopiąć swego i importować amerykański gaz oraz zwiększyć amerykańską obecność w Polsce, powinien się nauczyć z nią współpracować. Wyciek korespondencji do mediów wzajemnego zaufania zapewne nie zwiększy.