Flirt premiera Wielkiej Brytanii z fake newsem trwa od przeszło 30 lat. I jak do tej pory dobrze mu służył. Na przełomie lat 80. i 90. Boris Johnson jako korespondent „Daily Telegraph" w Brukseli okazał się pierwszym, który otoczony chórem apologetów integracji potrafił krytycznie spojrzeć na Unię Europejską. Choć robił to często, wychodząc od zmyślonych historii, to zdobył dzięki temu nie tylko licznych czytelników dla swojego dziennika, ale też duże uznanie ówczesnej premier Margaret Thatcher.
Lata później na również opartym na kłamstwach ataku na Unię Johnson zbudował wielką karierę polityczną. W 2016 r. Brytyjczycy uwierzyli mu, że to Bruksela i imigranci, a nie polityka gospodarcza Thatcher, Tony'ego Blaira i Davida Camerona, ponoszą odpowiedzialność za załamanie poziomu życia Brytyjczyków po kryzysie finansowym. Ten manewr raz jeszcze udał się Johnsonowi trzy lata później, gdy pod sztandarami szybkiego rozwodu z Unią poprowadził torysów do bezprecedensowego od dziesięcioleci wyborczego zwycięstwa.
Wiele wskazuje jednak na to, że zbudowana na mijaniu się z prawdą kariera zaczyna dobiegać końca. Zapewnieniami premiera najpierw nie przejął się wirus, który uderzył w Brytyjczyków jak w żaden inny naród Europy. Teraz zaś rachunek chcą mu wystawić Szkoci.
Cztery lata od referendum brexitowego staje się bowiem jasne, że wyjście z Unii nie otworzyło przed Zjednoczonym Królestwem świetlanych perspektyw, jakie obiecywał Boris Johnson. Pod podwójnym ciosem zarazy i niepewności co do przyszłych relacji z Unią załamuje się gospodarka, a bezrobocie rośnie. Większość Szkotów, którzy od początku nie wierzyli w fantazje brytyjskiego premiera, nie chce więc dłużej pozostawać pod jego rządami i stawia na niepodległość. Jeśli im się uda, tym śladem zapewne pójdzie Irlandia Północna i postara się o połączenie z Republiką Irlandii. Wówczas chyba i Anglicy, widząc, że ich kraj został obcięty do rozmiarów Tunezji, mogą zacząć tracić wiarę w swojego przywódcę.