Aktywiści LGBT pod osłoną nocy zawiesili tęczowe flagi na warszawskich pomnikach. Jedna z nich pojawiła się na figurze Chrystusa, który spogląda na Trakt Królewski sprzed bazyliki św. Krzyża. Kard. Kazimierz Nycz oświadczył, że profanacja „spowodowała ból ludzi wierzących", zaapelował o szacunek dla ich uczuć religijnych. „Zaprzestańmy stosowania aktów wandalizmu i przekraczania granic w debacie publicznej" – poprosił.
Z kolei premier Mateusz Morawiecki napisał na Facebooku: „Każda ze stron wielkiego ideologicznego sporu naszych czasów (...) musi zrozumieć, że są pewne nieprzekraczalne granice poziomu agresji". „Tego rodzaju akty wandalizmu, jakie obserwowaliśmy wczoraj w Warszawie, nie prowadzą do niczego dobrego i mają jeden cel – jeszcze bardziej podzielić społeczeństwo. Nie pozwolę na to!".
I bach. W czwartek działacze Fundacji Życie i Rodzina „w odpowiedzi na profanację figury Chrystusa" – jak napisali w mailu wysłanym do mediów – w pobliżu siedziby Kampanii Przeciw Homofobii zawiesili banery „pokazujące fakty o środowisku LGBT".
Co będzie dalej? Jacyś aktywiści zdecydują się być może na wdrapanie się na figurę Chrystusa w Świebodzinie i zawieszenie mu na szyi tęczowego szalika, a pewien hierarcha znów – podobnie jak rok temu – powie z ambony o „tęczowej zarazie". Kolejne miasto ogłosi się strefą wolną od LGBT, a któryś minister stwierdzi, że cała Polska powinna takową strefą być. I tak będziemy się ganiać i próbować, kto mocniejszy, kto komu bardziej zalezie za skórę.
Każda akcja powoduje reakcję. Trzeba byłoby zastanowić się nad tym, czy nocna akcja aktywistów LGBT nie była właśnie reakcją na kampanię wyborczą, w której straszono Polaków ideologią LGBT. Wtedy premier nie mówił o przekraczaniu granic, a kardynał nie apelował o szacunek dla inaczej myślących. Hasło o obronie tradycyjnych wartości polskiej rodziny przemówiło. Tyle tylko, że obrona wartości nie może sprowadzać się do poniżania innych.