Trudno ocenić, czy Łukasz Mejza tłumaczył się przed prezesem PiS, czy go szantażował. Wiceminister sportu zwołał konferencję, dzięki której miał przejąć polityczną inicjatywę. Mówił, że medialna nagonka ma go skłonić do rezygnacji z polityki. I mimochodem dodawał: „Jeżeli oddam mandat na Sejm RP, to w moje miejsce wejdzie poseł opozycyjny”, bo przecież do Sejmu dostał się z list PSL. Nie zabrzmiało jak groźba?
Ale Jarosław Kaczyński i tak wie, jakimi kartami gra Mejza. Zresztą już najwyraźniej podjął decyzję, że trzeba go bronić. Jeśli był to więc szantaż, to chyba najskuteczniejszy w dziejach – okup poszedł, nim wystosowano groźbę. Tak naprawdę cała ta absurdalna „konfa”, na której wspólnik Mejzy wstał z wózka i odzyskał sprawność... seksualną (co zrobić, nie zmyślam), potrzebna była w zupełnie innej rozgrywce nie tyle samemu wiceministrowi, ile Zjednoczonej Prawicy.