Jeszcze w sobotę Kaczyński na konferencji zorganizowanej przez klub parlamentarny PiS przekonywał samorządowców, że lord Acton mylił się twierdząc, że każda władza demoralizuje, ale zaznaczał, że władza musi podlegać kontroli. Jednocześnie przestrzegał działaczy PiS, aby byli „kompetentni i uczciwi”. Wcześniej wiele razy podkreślał, że ludzie „dobrej zmiany” nie idą do polityki dla pieniędzy. Odbierał nagrody przyznane przez Beatę Szydło ministrom i obniżał pensje parlamentarzystom. Zakazywał kandydatom do samorządu zasiadać w spółkach Skarbu Państwa. Ba, niektórzy być może jeszcze pamiętają, jak PiS w 2007 roku straszył wyborców brzuchatymi oligarchami, którzy przy cygarze witają się swojskim „mordo ty moja”.
We wtorek okazało się, że Kaczyński rozmawia – nie jako prezes PiS, lecz jako osoba związana ze spółką Srebrna (choć trudno ustalić w jakiej konkretnie roli występował w czasie rozmowy – zapewne w znanej sobie najlepiej roli szefa wszystkich szefów) o wartej ponad miliard złotych inwestycji. Że – jak na osobę, z której dawniej kpiono, iż nie ma konta – całkiem sprawnie porusza się w sprawach biznesu. Może podejmuje gości tylko herbatą i wodą – ale jednocześnie mówi o budowie nowoczesnego biurowca, który – w przypadku realizacji inwestycji – przyniósłby idące zapewne w dziesiątki milionów złotych zyski z najmu.
Władzę gubi najczęściej zbyt duża pewność siebie – która rośnie wprost proporcjonalnie do długości sprawowanych rządów. W pewnym momencie politykom opcji rządzącej, którzy zajmują gabinety ministrów, wiceministrów, ale i wojewodów, burmistrzów, a nawet politykom zasiadającym w ławach Sejmu, sejmiku, rady powiatu i gminy, zaczyna się wydawać, że stan taki jest niezmienny. Kiedy jeszcze sondaże uspokajają, to ma się ochotę pokazać – parafrazując Stanisława Anioła – że my tu nie takie rzeczy ze szwagrem w Pułtusku możemy zrobić. Wtedy zaczynają pojawiać się aferki i afery, które w pewnym momencie osiągają masę krytyczną – i suweren uznaje, że władza się zużyła.
Donald Tusk chciał niegdyś uratować PO przed takim scenariuszem pozostawiając Mariusza Kamińskiego na czele CBA. Nie udało się – skończyło się, jak pamiętamy, aferą hazardową. Kaczyński nie potrzebował Kamińskiego (choć przecież ma go w swojej ekipie) – bo sam Kaczyński pełnił rolę surowego sędziego. Jako zjednoczyciel prawicy, a jednocześnie człowiek otoczony nimbem niemal całkowitej pogardy dla dóbr materialnych, który – jak to niegdyś stwierdził Marek Suski – nie ożenił się, bo służył ojczyźnie, stanowił wzorzec z Sevres polityka dobrej zmiany. Kiedy więc zabierał posłom PiS (i innym przy okazji też) po 2 tysiące złotych pensji – ci mogli zgrzytać zębami, ale wiedzieli, że ich prezes też w dostatki nie opływa. Kiedy samorządowcy musieli wyrzec się stanowisk w rozmaitych spółkach – wiedzieli, że ich prezes za cały majątek ma spadek po rodzicach. Kiedy ministrowie oddawali nagrody – wiedzieli, że on żadnych nagród nie dostaje. Choć z owoców władzy zawsze ciężko się rezygnuje, to jednak myśl, że ten na górze też z nich nie korzysta, pozwala łatwiej się z tym pogodzić.
Teraz, gdy po publikacji „Gazety Wyborczej” prezes Kaczyński zacznie mówić politykom swojej partii o wielkich ideach, polityce nie dla pieniędzy, skromności i uczciwości – pewnie znów będą mu bić brawo. Ale bijąc brawo wielu z nich może zacząć mruczeć pod nosem „Srebrna”. A niektórzy mogą nawet dojść do wniosku, że skoro wicemarszałek Ryszard Terlecki publicznie chwali biznesowy zmysł prezesa, to może oni też mogliby zbudować jakąś wieżę – oczywiście na miarę możliwości swoich i (znów wzorem prezesa) rodziny.