Dramat bardzo osobisty

Poruszający film o przewartościowywaniu życia. „Moje córki krowy" od piątku w kinach.

Publikacja: 07.01.2016 16:57

Jurorzy ostatniego festiwalu gdyńskiego całkowicie ten film zignorowali. Widzowie się w nim zakochali. „Moje córki krowy" dostały nagrody publiczności, krytyków, Sieci Kin Studyjnych. Bo ten film wpisuje w ten sam gatunek kina środka co „Bogowie" Łukasza Palkowskiego – świetnie zrealizowanego, wciągającego, a jednocześnie mądrego.

– Nie rozumiesz, że nie jestem w stanie zrobić sobie zastępstwa za siebie tak jak ty? Słuchaj, na bazar z takimi argumentami. Na bazar! – krzyczy do telefonu kobieta.

– Nikt cię tak nie wkurzy jak twoja własna siostra – powie chwilę później zdenerwowana do chłopaka, który do niej podejdzie i zaprowadzi ją przed kamerę, gdzie czeka ekipa.

Zmierzyć się z tragedią

Marta jest gwiazdą telenoweli. Żyje w wiecznym biegu. Rozdarta między pracą a dwoma domami – własnym i rodziców. Bez chwili dla siebie. A przychodzi moment, w którym musi się zmierzyć z tragedią. Odchodzą jej rodzice. Matka leży w szpitalu w śpiączce po wylewie. Ojciec, który, choć despotyczny, zawsze był dla niej opoką, ma złośliwego glejaka mózgu.

Reżyserka Kinga Dębska, autorka „Helu", nie ukrywa, że to jej historia. W krótkim czasie straciła oboje rodziców.

– Podczas choroby matki pisałam – mówi „Rzeczpospolitej". – Dla siebie. Przeżywałam kryzys. Miałyśmy konflikty z siostrą, która mieszkała z rodzicami i na każdy temat miała inne zdanie niż ja. Między zdjęciami do telenoweli, przy której pracowałam, woziłam mamę na chemię. Po drodze, stojąc w korkach, rozmawiałyśmy. Chyba dopiero wtedy ją naprawdę poznałam. Inną niż dotąd. Potem przyszedł wylew mamy, choroba ojca, który zawsze był dla mnie bardzo ważny. Pisałam, żeby rozładować napięcie. Po śmierci rodziców do tych dzienników zajrzałam. Przygotowałam scenariusz filmu. To wymagało pewnego rodzaju odwagi. Musiałam sobie powiedzieć: „Nie boję się opowiedzieć tej historii. Także tego, co nie jest piękne, lukrowane".

Przed kilkoma laty Małgorzata Szumowska zrobiła autobiograficzny film o młodej kobiecie, która w ciągu miesiąca traci matkę i ojca. „33 sceny z życia" były krzykiem. Szokowały. Bohaterka odreagowywała śmierć rodziców, rzucając się w ostre życie, jakby chciała zagłuszyć ból. Dębska zatrzymała na taśmie inny moment – czas odchodzenia najbliższych. I zrobiła bolesną wiwisekcję rodziny.

„Moje córki krowy" to film o dwóch siostrach. Marta jest kobietą sukcesu, ma luz finansowy, dorastającą córkę, jest sławna. Ale nie ułożyła sobie życia prywatnego. Pewna siebie, a jednocześnie zamknięta, funkcjonuje jak w kieracie. Lekarz mówi: „Ma pani depresję".

Młodsza, Kaśka, pracuje jako nauczycielka, ma bezrobotnego męża, dorastającego syna. Trochę dziecinna i naiwna, z różnymi kompleksami, zawsze w cieniu siostry, przygnieciona codziennością. „Któraś z nas jest adoptowana" – rzuca leżącej w śpiączce matce Marta. Bo są tak bardzo różne. Nawet ubierają się inaczej: Marta biega w sportowych butach, Kasia na wysokich obcasach. A przecież gdzieś na końcu i tak podobnie obolałe. „Moje życie to porażka" – powie Marta. „A moje to sukces? Mistrzostwo świata?" – odpowie jej Kasia.

Własne życie bohaterki

– Robiłam ten film półtora roku po śmierci taty – mówi Dębska. – Chciałam odchodzić od własnych przeżyć, zagęszczać rzeczywistość, szukać rozwiązań dramatycznych. Z Agatą też się umówiłyśmy, że ona nie gra mnie. I w czasie kręcenia jednej ze scen zobaczyłam, że jej bohaterka nie jest mną, nie jest nią, nie jest już nawet kobietą ze scenariusza. Marta zaczęła żyć własnym życiem.

Film Dębskiej nie jest depresyjny. Reżyserka unika patosu, nie stosuje wobec widza emocjonalnego szantażu, napięcie rozładowuje zabawną sytuacją czy dialogiem, dystansem, ironią.

– Czasem człowiek potrzebuje humoru, żeby dać sobie radę z tragedią – mówi. – Włącza mu się w mózgu jakiś bezpiecznik, próbuje odreagować, odsunąć się od dramatu. Chciałam, żeby ten film miał w sobie nadzieję.

Tę nadzieję niosą uczucia, które pokonują uprzedzenia i skrywane żale. Siostry, choć tak bardzo różne, są sobie bliskie. W obliczu tragedii rodzina jest solidarna.

„Moje córki krowy", skromne, oparte na znakomitych kreacjach Agaty Kuleszy, Gabrieli Muskały, Mariana Dziędziela i Marcina Dorocińskiego, robią duże wrażenie. Pewnie dlatego, że nie ma w nich nuty fałszu. Wszystko jest prawdziwe. Do bólu. Ja sama miałam w kinie wrażenie, że przeżyłam podobne sytuacje, gdy umierał w szpitalu mój ojciec, gdy odchodziła moja babcia. I czas się zatrzymywał.

Ten film zrozumie widz pod każdą szerokością geograficzną. W Brazylii do Dębskiej podeszła kobieta, która powiedziała: „Marta to ja".

Uczucia, te najgłębsze, wszędzie są podobne. Na tym polega siła tego filmu.

Jurorzy ostatniego festiwalu gdyńskiego całkowicie ten film zignorowali. Widzowie się w nim zakochali. „Moje córki krowy" dostały nagrody publiczności, krytyków, Sieci Kin Studyjnych. Bo ten film wpisuje w ten sam gatunek kina środka co „Bogowie" Łukasza Palkowskiego – świetnie zrealizowanego, wciągającego, a jednocześnie mądrego.

– Nie rozumiesz, że nie jestem w stanie zrobić sobie zastępstwa za siebie tak jak ty? Słuchaj, na bazar z takimi argumentami. Na bazar! – krzyczy do telefonu kobieta.

Pozostało 90% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu