James Morosini miał 20 lat, gdy poczuł się przez ojca oszukany w ważnej sprawie i postawił całkowicie się od niego odciąć. Po latach James, który został aktorem, ale próbuje też sił jako reżyser, na zdarzeniach z młodości oparł swój scenariusz.
Prolog „I Love My Dad” to niekończące się telefony ojca do syna w stylu: „Frankie, przykro mi, że ta wycieczka na Bahamy nie doszła do skutku. Kocham Cię!”, „Hej, Frankie, chcę tylko dać ci znać, że nie zdążę dotrzeć na rozdanie dyplomów”. Dziesiątki wymówek i totalna nieobecność ojca. Frankie w końcu zrywa z nim kontakt, nie odbiera telefonów, odcina od konta w internecie. I właśnie wtedy ojciec zdaje sobie sprawę, jak ważny jest dla niego syn i ile stracił. A Franklin na dodatek jest depresyjny. Wychodzi na dach z myślą, by skoczyć...
To dopiero początek filmu. Tak jak było naprawdę w życiu, ojciec hakuje konto ślicznej dziewczyny, którą spotkał w czasie jednej ze swoich podróży i zaczyna rozmawiać z synem. Gdy romans w sieci zaczyna kwitnąć, dziewczyna z baru – jak wytwór wyobraźni – pojawia się przy Franklinie na ekranie. A przecież w realu ta znajomość nie istnieje, prawdziwa Becca ma własne życie i o istnieniu Franklina nie ma pojęcia. Jednak Morosini nie robi komedii romantycznej. „I Love My Dad” to opowieść o relacjach ojca i syna. I o bliskości, którą łatwo zgubić, a która jest bardzo ważna.
Morosini sam zagrał głównego bohatera i dość sprawnie swój fabularny debiut wyreżyserował.