Wyk.: Charbli Dean, Harris Dickinson, Woody Harrelson, Dolly de Leon
„W trójkącie” Rubena Ostlunda to jeden z najbardziej utytułowanych filmów ostatniego roku. Ma canneńską Złotą Palmę, cztery Europejskie Nagrody Filmowe: dla najlepszego filmu, za reżyserię, scenariusz i główną rolę męską, ma też nominację do Złotego Globu w kategorii najlepszej komedii.
Luksusowym statkiem wycieczkowym podróżują super-bogaci ludzie. Od rosyjskiego oligarchy z żoną i kochanką czy brytyjskich handlarzy bronią zaczynając, na sławach modelingu kończąc. Pozwalają sobie na wszusyko, a załoga bez słowa zaspakają każdą ich zachciankę. Tak jest dopóki sztorm nie doprowadza do tragedii. Statek tonie, a garstka rozbitkow trafia na bezludną, jak by się wydawało, wyspę. Tu całkowicie zmienia się hierarchia społeczna. Tylko sprzątaczka ze staku potrafi sobie poradzić w trudnych warunkach. I wykorzysta to, podporządkowując sobie grupę niedawnych gości.
„W trójkącie” to satyra społeczna. Ostlund powołuje się na Bunuela, którego uwielbia i rzeczywiście w czasie projekcji można pomyśleć o „Aniele zagłady”. Mam jednak wrażenie, że Szwed, autor bardziej finezyjnych propozycji jak „Gra” czy „The Square”, tym razem szyje swoją opowieść bardzo grubymi nićmi. Jego film nie ma w sobie finezji. Krytyka jest łopatologiczna, mało wyszukana. Diagnoza stanu współczesnych, zachodnich społeczeństw dość prymitywna.
Zwracali na to uwagę liczący się krytycy „Guardiana” czy „New York Times’a”. A jednak „W trójkącie” idzie przez filmowy świat z ogromnym sukcesem. Dziś wymieniany jest w gronie kandydatów do Oscara, nawet w kategorii najlepszego filmu roku. Może potrzebujemy łopatologicznie podanych prawd?