„K..., ja pierd...” — to słowa, z jakimi rano otwiera oczy bohater filmu Marka Koterskiego „Dzień świra”. I tak już jest do wieczora. Bez nadziei, bez złudzeń. Za sobą przegrane życie, nieudane małżeństwo, toksyczna matka, przed sobą wykład dla głupawych licealistów, których sonety krymskie Mickiewicza interesują dokładnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, pensja 760 zł miesięcznie, marazm, samotność i żadnej szansy na jakąkolwiek zmianę. Agresja i wściekłość na cały świat. Degrengolada.
Od swego debiutanckiego „Życia wewnętrznego” Marek Koterski śledził losy tego samego bohatera — Adasia Miauczyńskiego. Polskiego inteligenta. Faceta gnieżdżącego się w małym mieszkaniu w bloku, z zaniedbaną żoną, źle wychowanymi dziećmi i podciętymi skrzydłami. Faceta, który — jak to w socjalizmie — był przeświadczony, że wszystko mu się należy i, czekając na cud, nie potrafił wyjść z kręgu marazmu. Potem jego bohater stawał się coraz tragiczniejszy. Bo za komunistycznego reżimu był jednym z wielu. W nowej rzeczywistości został zepchnięty na margines, prześcignęli go ci bardziej obrotni, którzy złapali wiatr w żagle, pozakładali biznesy i jeżdżą na wakacje nad ciepłe morza. I już nawet nie mógł zrzucić przyczyn swego nieudacznictwa na socjalizm.
„Dzień świra” Marek Koterski nakręcił 15 lat temu. W dyskusjach na temat kondycji współczesnego polskiego społeczeństwa powtarzały się wtedy stwierdzenia o powstawaniu nowych elit. Kryterium przynależności do wyższej sfery zaczynał wyznaczać poziom dochodów. Warstwa inteligencji też się zmieniła: coraz częściej nie tworzyła ona idei, lecz odpowiadała na zapotrzebowanie rynku: dostarczała ekonomistów, informatyków, maklerów giełdowych, psychologów, lekarzy. Kto za tym nie nadążał — odpadał.