„Morderstwo” to typowy – jak mawiają Anglosasi – whodunit, czyli opowiastka, w której bohater zastanawia się, „kto zabił?”. Dlatego po latach Hitchcock, choć uważał swój film za interesujący, pomniejszał jego znaczenie. – Nie przepadam za nim – mówił w wywiadzie rzece z Francois Truffaut. – „Whodunit” przypomina puzzle albo krzyżówkę. Spokojnie czeka pan, aż padnie odpowiedź na pytanie „kto zabił?”. Żadnej emocji.
Mimo to Hitchcock się starał, by „Morderstwo” nie byłoprostą łamigłówką. W finale sfilmował mordercę, który przygotowuje się do akrobatycznego skoku na trapezie. Mężczyzna wiąże sobie wokół szyi pętlę. Skok. Zdławiony krzyk publiczności. Kamera pokazuje dyndający sznur, a nie konwulsyjnie wijące się ciało. Tylko Quentin Tarantino potrafi we współczesnym kinie stworzyć równie trudne do zniesienia napięcie.
W filmie pojawia się także motyw dwoistości natury człowieka, który Hitchcock z wirtuozerią rozwinie później w „Psychozie”. Policja przesłuchuje aktorów w teatrze podczas spektaklu. Za kulisami przesłuchiwani odpowiadają na pytania. Co chwila przerywają w pół zdania i wybiegają na scenę, by grać. Efekt jest komiczny, ale podszyty grozą. Powstaje wrażenie, że obserwujemy ludzi cierpiących na rozdwojenie jaźni. Film był adaptacją sztuki teatralnej, tak jak „Oszustwo” (1931) i „Numer siedemnaście” (1932). Za każdym razem Hitch walczył, by z materiału teatralnego stworzyć kino.
„Oszustwo” jest historią zaciekłej rywalizacji przemysłowca z arystokratą o skrawek ziemi. Uwagę zwraca w nim scena podczas licytacji, w której Hitchcock filmuje w zbliżeniach zaciśnięte twarze graczy. Później w ten sposób będzie pokazywał dominację mordercy nad ofiarą w swoich najlepszych thrillerach.
„Numer siedemnaście” jest natomiast ironicznym żartem z filmów z dreszczykiem. Akcja zaczyna się w opuszczonym domu, gdzie gangsterzy walczą o skradziony naszyjnik. Następnie uciekają przed policją, co Hitchcock pokazuje z humorem na tle miniaturowych makiet.Mimo warsztatowej biegłości nie był zadowolony z efektu. Te projekty zostały mu narzucone. Oba filmy podsumowywał krótko: „nie ma o czym mówić”.