"Wołyń” to historia młodej dziewczyny z polskiej rodziny, która zakochuje się w ukraińskim chłopcu. Rodzina wydaje ją za mąż za starszego, zamożnego sołtysa. Zosia rodzi synka, opiekuje się też dwojgiem dzieci męża z poprzedniego małżeństwa. Ale tęsknota za tamtym uczuciem w niej zostaje. Nawet wtedy, gdy na Kresach Ukraińcy zaczynają wyrzynać Polaków. W potworny, sadystyczny sposób.
— Kiedy robiłem „Różę”, to obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę kręcił filmów historycznych — mówił na konferencji prasowej Wojciech Smarzowski. — Bo u nas nie ma pieniędzy na takie kino, a widzowie nie chcą oglądać czołgów z tektury. Ale „Różę” wiele osób fantastycznie odebrało. Nie chodzi nawet o to, co mówili, lecz jak milczeli. „Róża” działała na emocje ludzi. I wtedy wpadły mi w ręce relacje ocalałych z rzezi Polaków. Czytałem bardzo dużo, całe kontenery lektur. Między innymi wpadł mi w ręce zbiór opowiadań Stanisława Srokowskiego „Nienawiść”. Poraziło mnie w tej książce to, żę jest ona opowiadana z perspektywy dziecka. Pan Stanisław stał się moim pierwszym nauczycielem tych wydarzeń. Zaczynając od tego, żeby nie nazywać tego rzezią wołyńską, bo w Wołyniu zginęło ok. 60 tysięcy Polaków, a w pozostałych województwach kresowych znacznie więcej.
Dziennikarze pytali reżysera o dzisiejszy kontekst polityczny filmu:
— Zacząłem o „Wołyniu” myśleć długo przed Majdanem i zanim jeszcze świat skręcił tak bardzo w prawo — odpowiedział. — Mam jednak nadzieję, że ten film nie buduje murów, lecz mosty. Pomyślałem, że właśnie idea miłości ponad podziałami jest w stanie zrównoważyć okropne tło filmu. Zaczynałem go robić cztery lata temu. Czy byłby inny, gdybym robił zdjęcia dzisiaj? Chyba nie. Choć z drugiej strony pewnie po tych czterech latach ja jestem innym człowiekiem.
Film był niełatwy dla aktorów.