W grudniu zmarła 37-letnia pielęgniarka ze Szpitala Grochowskiego. Była 32. ofiarą koronawirusa wśród sióstr. Walczyła na pierwszej linii. Odeszła cicho, zostawiając rodzinę. Świat nie usłyszał o jej heroizmie. Możliwe, że gdyby szczepionka pojawiła się wcześniej, żyłaby.
Państwo, przyjmując strategię szczepień, chciało w pierwszej kolejności zabezpieczyć takie osoby. Ludzi najbardziej narażonych: personel medyczny, a potem najsłabszych, najstarszych, chorych. Zasady były jasne i społecznie akceptowalne. Afera ze szczepieniem w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym pokazała, że dla niektórych były tylko teoretyczne. Że są równi i równiejsi. Bo skoro w szpitalach przyjęło się, że po znajomości można mieć operację poza kolejką, to czemu ma to nie dotyczyć szczepionek.
Czytaj także: Koronawirus: wiadomo, gdzie będą szczepić medyków
Na „okazję" połasili się celebryci, m.in. Krystyna Janda, która nie widziała nic żenującego w tym, aby ominięciem kolejki chwalić się publicznie. Aktorkę ukształtował PRL, który w niektórych tkwi do dziś. To jak z sytuacją, kiedy za kilogram łopatki wieprzowej z kością, wyciągniętej spod lady przez panią Henię w osiedlowym Społem, odwdzięczało się kartkami na coś innego. Wtedy taka „zaradność" mogła być powodem do dumy w towarzystwie – jacy to jesteśmy wpływowi, sprytni. Teraz, kiedy aktorskie szczepienia znalazły się pod pręgierzem opinii publicznej, pozostały jedynie pokrętne tłumaczenia, wstyd i zażenowanie.
Historia ma głębszy morał. Celebryci zadali cios myśleniu wspólnotowemu. Konstrukcji delikatnej, tkanej długo. Zaakceptowaliśmy reguły i zjednoczyliśmy się wokół wspólnego wroga. Okazuje się, że ludzie znani, również z tego, że publicznie mówią o moralności, są ponad nią, wybierając cwaniacką drogę na skróty.