Gdy PiS w 2015 r. przejął władzę, wydawało się, że śledztwo prokuratury w sprawie katastrofy smoleńskiej, w której zginął prezydent Lech Kaczyński z małżonką i 94 inne osoby, nabierze impetu. Zwłaszcza że otworzyły się wszystkie państwowe „szuflady", które mogłyby skrywać błędy i zaniechania poprzedników.
Pierwszą decyzją było zabranie śledztwa wojskowym i oddanie go prokuratorom cywilnym. W kwietniu 2016 r. sprawę przejął zespół śledczych nr 1 Prokuratury Krajowej. Mieli się nią zajmować najlepsi i najbardziej doświadczeni prokuratorzy. Niestety, od tego czasu nie wydarzyło się nic, co mogłoby oznaczać przełom w ustaleniach.
Nie udało się też sprowadzić wraku samolotu do Polski ani postawić zarzutów kontrolerom lotu. Jako pierwszy próbował je postawić w kwietniu 2015 r. ówczesny prokurator generalny Andrzej Seremet. Chodziło o zarzut nieumyślnego sprowadzenia katastrofy przez jednego z kontrolerów i umyślnego sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy w przypadku drugiego. Prokuratura wojskowa wysłała im wówczas wezwania do stawienia się na przesłuchanie w charakterze podejrzanych. Bezskutecznie.
Do dziś niewiele się zmieniło. W 2016 r. co prawda prokuratura pod kierownictwem Zbigniewa Ziobry zmieniła zarzuty (postawiła je jeszcze trzeciej osobie przebywającej w wieży kontroli lotów), przypisując im przestępstwo umyślnego sprowadzenia katastrofy w ruchu powietrznym, jednak sprawa utknęła.
Kreml nie przyjął polskich racji, a kolejne wnioski śledczych wysyłane do Federacji Rosyjskiej o przedstawienie podejrzanym zarzutów, przesłuchanie ich w ramach pomocy prawnej i udział w tych czynnościach polskich prokuratorów są ignorowane.