Wybory prezydenckie 2020. Kampania zmęczonych kandydatów

Czeka nas ostateczne zgranie się polskich polityków. Z prezydenckiego boju wyjdą niezdolni do jakiegokolwiek manewru poza mechanicznym biciem w przeciwnika. Oczywiście jest to proces wieloletni, ale znajdujący właśnie swoje ukoronowanie.

Publikacja: 14.02.2020 10:00

Prezydent Andrzej Duda nie spotkał się z ciepłym przyjęciem podczas uroczystości 100. rocznicy zaślu

Prezydent Andrzej Duda nie spotkał się z ciepłym przyjęciem podczas uroczystości 100. rocznicy zaślubin Polski z morzem. Czy to Kaszubi obrzucili go obelgami, czy trzonem manifestacji byli przyjezdni, którzy spróbują tego samego w innych miejscach?

Foto: EAST NEWS, Jacek Klejment

Ruszyła kampania prezydencka – już formalnie. I jak na razie jej naturę dobrze oddaje awantura wokół setnej rocznicy zaślubin Polski z morzem. Prezydent Andrzej Duda podczas oficjalnych państwowych uroczystości został obrzucony obelgami przez manifestantów spod znaku KOD. Konkluzja antyrządowych mediów: to Kaszubi tak powitali Andrzeja Dudę. A Roman Giertych pozdrowił na Twitterze „mieszkańców Pucka i Wejherowa". Media prawicowe udowadniały jednak, że trzonem manifestacji byli przyjezdni, którzy z pewnością spróbują tego samego w innych miejscach.




Autodestrukcyjny odruch

Małgorzata Kidawa-Błońska, kandydatka Koalicji Obywatelskiej, podchodząca do demonstrantów i ściskająca się z nimi. Rytualne oburzenie po stronie prawicy (na Dudę krzyczano „zdrajca", „będziesz siedział", używano też wulgarnych słów). Wyliczanie przez opozycję długiej listy podobnych przewinień obozu PiS, łącznie z usprawiedliwianiem dawnych gwizdów na ludzi z PO na Cmentarzu Powązkowskim. Ale też przypomnienie ze strony PiS, że w roku 2015, kiedy próbowano zakrzykiwać Bronisława Komorowskiego, Andrzej Duda się od tego odcinał.

Istotnie, o ile krzyki czy gwizdy są dorobkiem obu stron, a kiedyś były specjalnością sfrustrowanej prawicy, o tyle politycy najwyższego szczebla otwarcie bratający się z harcownikami to zjawisko nowe. Pokazujące, że kolejne granice są i będą przekraczane. Ale też nie powinno to dziwić.

Ta kampania rusza w czasie gigantycznego zmęczenia polską polityką po trzech poprzednich kampaniach, co trwa już ponad rok. Zmęczenia także u samych polityków. Nie będzie miała prawdopodobnie ani istotnego nowego przesłania, ani jakichkolwiek elementów programowych, które zapamiętamy. To zmęczenie produkuje odruch: „jeszcze więcej tego samego". Odruch autodestrukcyjny, przykry, ale jedyny możliwy.

Zarazem jest to kampania kluczowa, ostatniej szansy dla obu stron. Wyposażony w weto, prawo zarządzania wspólnie z Senatem referendów, a nawet w pewnych sytuacjach możliwość rozwiązania parlamentu, opozycyjny prezydent może całkowicie sparaliżować obóz rządzący. Nawet próba czystego administrowania w ramach tych ustaw, które już są, to dla Zjednoczonej Prawicy perspektywa raczej złudna. Przykładowo: bez udziału prezydenta PiS nie dokończy swojej przebudowy sądownictwa. To głowa państwa jest ostatnią „instancją" w sądowniczej polityce kadrowej. Jedni bronią więc rozpaczliwie swego przeżycia, drudzy walczą o wywrócenie stolika. Wszystko to przy użyciu czystych, ślepych emocji, kiedy brakuje słów i pomysłów na cokolwiek konstruktywnego.

Emocje – czyje i po co?

Pewien komentator niesympatyzujący z obecnie rządzącymi napisał na Facebooku, że nie pochwala gwizdania na prezydenta Dudę, tak jak nie pochwalał gwizdania na prezydenta Komorowskiego. Natychmiast udzielono mu odpowiedzi: gwizdy to stosunkowo niski koszt, słaba odpłata za dokonanie zamachu stanu. Na forum sympatyków Romana Giertycha furorę robi wpis niejakiej Gabrieli Lazarek skierowany do Andrzeja Dudy: „Nie jest Pan i nigdy nie był żadnym prezydentem Polaków. Jest Pan kłamcą i krzywoprzysięzcą. Jest Pan prezydentem jednego ugrupowania, które zaszczuwa większość społeczeństwa tylko po to, żeby je sobie podporządkować i zniszczyć fundamenty demokracji, tylko po, żeby już nikt nie śmiał zagwizdać na nikogo z Was".

Zabawna jest ta wielka litera na końcu tego fragmentu – wszak ma to formę listu. Zwolennicy opozycji przypominają do złudzenia najbardziej rozżartych zwolenników prawicy, którzy rok–dwa po Smoleńsku, upominani, że pogrążają swoje szanse w kolejnych paroksyzmach bezsilnej wściekłości, odpowiadali zawsze litanią swoich krzywd i oskarżeń wobec obozu PO o dążenie do ustanowienia monopolu. Dzieje się tak mimo tego, że ta opozycja jest silniejsza niż zepchnięci wtedy ma margines zwolennicy PiS. Mają za sobą w sumie prawie połowę Polaków, własne media, silne oparcie w wielu wpływowych środowiskach, wreszcie poparcie instytucji unijnych.

Jeśli przyjąć, że w Polsce dokonuje się zamach stanu, właściwie nie powinniśmy się oburzać gwizdaniem na prezydenta Dudę podczas państwowych uroczystości. Pytanie jednak, czy wicemarszałek Sejmu Kidawa-Błońska powinna stać podczas tychże uroczystości obok niego, zamiast ustawiać się od razu pośród demonstrantów. To pytanie o konsekwencję opozycji.

Jest i pytanie ważniejsze. Zachowanie pani marszałek i broniących jej polityków KO–PO wskazuje na to, że biorą na siebie najbardziej emocjonalną wykładnię tego, co dzieje się dziś w Polsce. Ale czy zbadali, na ile wizję takiej apokalipsy podzielają zwykli Polacy? Wiele środowisk pewnie podziela, zwłaszcza w wielkich miastach, ale czy także na prowincji? Czy w tychże miastach tak myśli i odczuwa ogół, czy może do wielu rejonów walka polityczna dociera jako odległy i nie całkiem zrozumiały zgiełk?

To pytanie może być kluczem do wyników wyborów. Na razie opozycja kieruje do spokojnej części społeczeństwa żądanie: przyłączcie się do nas i do naszych emocji. Do naszych przestróg, że mamy katastrofę na wszystkich obszarach, ba, że żyjemy w jednym wielkim więzieniu.

Puste ręce prezydenta

Emocje te są kształtowane przez kieszonkową martyrologię wylewającą się z mediów społecznościowych. Wydaje się, że znaczna część polityków opozycji bierze najbardziej wojownicze fora za głos społeczeństwa. Tymczasem znaczna część Polaków, nawet tych nielubiących PiS, jeśli w ogóle jest w necie, to wiesza tam jedynie rodzinne fotki albo zdjęcia ugotowanych właśnie potraw. Takie wystąpienia jak to pani Lazarek mogą być przez tych ludzi odbierane jako wyraz bezsilności.

Oczywiście fora internetowe prawicy też pełne są pogróżek i wezwań do bitwy, ale tam akurat więcej jest pewności siebie, a mniej rozpaczliwej szamotaniny. Część prawicy nie wyrzekła się także skądinąd wizji swojego obozu jako wiecznie prześladowanej mniejszości. Ale wieców kandydatów opozycji raczej zakłócać nie będzie.

Po obu stronach ma się wrażenie pewnej pustki. Prezydent Andrzej Duda swój pomysł na kampanię buduje na jednym: na obronie dorobku przeszło czterech lat rządów swojego obozu. O własną agendę raczej się nie stara i chyba nie będzie się starał. Na dokładkę wszedł w ryzykowną strategię marszu na czele zwolenników radykalnej przebudowy sądownictwa. Możliwe, że kryje się za tym racjonalna rachuba na pozyskanie w drugiej turze elektoratu Konfederacji, który jest niechętny sędziom, a tym bardziej interweniującym na ich rzecz europejskim urzędnikom. Ale też namiętnie partyjny ton antysędziowskiej kampanii może wielu Polaków zniechęcić albo przestraszyć. Rządzący powinni oferować narodowi spokój i stabilność. Pisowcy oferują wykrzywioną twarz wiecznego rewolucjonisty.

Zdołali przekonać do tego prezydenta. W roku 2017 próbował być korektorem rewolucji, a więc po trosze mediatorem. Dziś nic z tego nie zostało. Przypominanie w mediach opozycyjnych, jak to w roku 2015 Andrzej Duda łajał Bronisława Komorowskiego za pasywność i niesamodzielność, jest uprawnione. Trudno wskazać, po utrąceniu – zresztą z walnym udziałem PiS – prezydenckiego wniosku o konstytucyjne referendum, samodzielną inicjatywę głowy państwa. A już zwłaszcza taką, która przeszłaby do historii.

Nie bardzo wiadomo, co miałby zapowiadać prezydent w imieniu obozu rządzącego, z którym tak mocno się utożsamił, zwłaszcza że obóz ten niespecjalnie ma finansowe rezerwy, aby oferować nowe wyborcze prezenty. Coś jeszcze próbuje z tym robić. Nieoczekiwana zapowiedź NFZ, że znosi limity przyjęć do czterech specjalistów, co ma skrócić kolejki do lekarskich gabinetów, to bez wątpienia element kampanii. Próba odparowania usiłowań opozycji, aby uczynić ze stanu służby zdrowia jeden z głównych tematów. Ale nawet nie postarano się, aby to obecny prezydent był heroldem tej dobrej nowiny. Wyglądałoby to zresztą sztucznie, skoro przez cztery lata nie mieszał się do tej tematyki.

Ciężkie brzemię Kidawy-Błońskiej

Pustka opozycji polega na tym, że tak naprawdę idzie ona do wszystkich kolejnych wyborów z jednym przesłaniem: „powstrzymajmy tych szaleńców". Władysław Kosiniak-Kamysz czy Szymon Hołownia próbują jeszcze formułować jakieś ogólnikowe zarysy swej wizji prezydentury. Oni mogą obiecywać, że będą arbitrami czy mediatorami, skoro reprezentują środowiska mniejszościowe albo, jak Hołownia, samych siebie.

Kidawa-Błońska i przemawiający w jej imieniu politycy głównej partii opozycji niczego takiego nie zapowiadają. Nie ukrywają specjalnie, że cel jest jeden: zablokowanie pisowskiego walca i przeprowadzenie operacji zmiany władzy. Nie ma tu więc między kim mediować. Gdyby obecna wicemarszałek została prezydentem, musiałaby na dłuższą chwilę stać się wojownikiem ciskającym gromy na obecną władzę. A gdyby potem zdołała doprowadzić do przejęcia władzy przez swoich, wycofałaby się zapewne na pozycję dawnego Komorowskiego.

Paradoks polega na tym, że Kidawa-Błońska jest kandydatką pogubioną między własnym łagodnym temperamentem a wojowniczym nastawieniem najbardziej bojowej opozycji, tej twitterowo-ulicznej. Nie umie zajmować stanowiska w ważnych sprawach, nie ma nowych pomysłów. Nikt jej zresztą takich pomysłów nie podsuwa. Paraliżuje ją polityczna poprawność, jak wtedy, gdy nie umiała skomentować obniżenia sądowego wyroku na gwałciciela trzylatka. To była dla opozycji gratka, bo składowi sędziowskiemu przewodniczył człowiek preferowany przez ekipę Ziobry. Można było zadać dotkliwy cios sądowej „reformie", wykazując absurd obiecywania surowszych wyroków, kiedy „nasi sędziowie" będą mieli więcej do powiedzenia. Ale pani marszałek tego nie umie. Z pilnością uczennicy wychowanej w czasach dominacji Unii Wolności pamięta tylko, że nie wolno komentować sądowych wyroków.

Nie ma w sobie tego czegoś, co pozwala Andrzejowi Dudzie zachowywać swobodę i wrażenie, że panuje nad sytuacją, nawet kiedy nie ma nic nowego do powiedzenia. Na dokładkę zaś Kidawa-Błońska dźwiga na swoich plecach wszystkie patologie opozycyjnego przekazu: celebrytów wyśmiewających się z prostych ludzi, antyreligijne ekscesy na paradach równości, dawny liberalizm rządów Tuska, kiedy na nic „nie było pieniędzy", zapowiedzi obyczajowej rewolucji wylewające się z TVN czy „Gazety Wyborczej", stawanie po stronie obcych we wszelkich, także historycznych sporach z Polską.

Jej osobisty udział we wszystkich tych zjawiskach jest niewielki, ale na takiej logice zbudowana jest opozycja w dobie tabloidu, internetu, popkultury. Ona co najwyżej nie umie wybrnąć z niektórych sytuacji, odpowiadać na kłopotliwe pytania, wymyślić formuły stania pośrodku, a najlepiej ponad. Ale właśnie dzięki temu jej poparcie w elektoracie opozycyjnym rośnie – to kwestia polaryzacji. Dziś perspektywa, że ktoś inny przedrze się do drugiej tury obok Dudy, jest praktycznie żadna. A zarazem Kosiniak-Kamysz, a być może i Hołownia mieliby może większe szanse w starciu z obecnym prezydentem niż ona, gdyby się w tej drugiej turze znaleźli. Tego pierwszego wciąż ogranicza niszowy szyld partyjny, drugiego – reputacja nowicjusza spoza polityki.

Starty lidera PSL, a także kandydata lewicy – nie najszczęśliwiej dobranego Roberta Biedronia – czy wybrańca prawyborów w Konfederacji Krzysztofa Bosaka podyktowane są przede wszystkim nadziejami na promocję własnego ugrupowania. Na co liczy Hołownia, trudno powiedzieć. Pewne, że na promocję swojego nazwiska. Kiedy okazało się, że szefem jego sztabu ma być dawny minister w rządzie Tuska Jacek Cichocki, nasiliły się plotki, że Hołownia to pomazaniec dawnego lidera Platformy, że ma tworzyć nowy ruch społeczny. Ale kiedy padł ofiarą pierwszej wpadki z wprowadzeniem smoleńskiego wątku do wyborczego spotu, byli i tacy, którzy spekulowali, że ludzie Tuska wprowadzają politycznie niedoświadczonego telewizyjnego celebrytę na minę, aby nie szkodził kandydatce KO–PO. Warto przypomnieć, że w polityce więcej rzeczy dzieje się przypadkiem, niż się wydaje rzekomo wtajemniczonym.



Stabilizacja kontra chaos

Obecny prezydent jawi się jako kandydat być może bardziej strawny dla ludowych wyborców Kosiniaka-Kamysza, nie mówiąc o antyeuropejskiej prawicy, niż liberalna „wielka pani", na jaką próbuje się kreować Kidawę-Błońską. Ma jednak jeszcze jeden atut wynikły z sytuacji. Polacy jako wyborcy nie wykazują się szczególnie dobrą pamięcią, ale miewają czasem dziwną zbiorową intuicję. Ich decyzje – wolty lub przeciwnie, stawianie na brak zmiany– często okazywały się na dłuższą metę zgodne z interesem Polski. Kidawa-Błońska jako prezydent jest receptą na co najmniej roczny chaos, niszczącą bitwę między ośrodkami władzy z odwołaniem się do czynnika zagranicznego, wreszcie na przerwanie kadencji obecnego parlamentu. Możliwe, że będzie jakaś grupa wyborców, którzy uznają za wartość stabilizację i kontynuację. Nawet jeśli przykład ostatniego chaosu z dwoma konkurencyjnymi sądowymi systemami pokazuje, że stabilność a la PiS niewątpliwie ma swoje ciemne strony.

Na przekonaniu, że w drugiej turze Duda jest dla większości bardziej naturalnym kandydatem, budują swoje kalkulacje ludzie z jego otoczenia. Zarazem, choć intuicja ta jawi się jako prawidłowa, nikt niczego tam nie bada – to wciąż bardziej przeczucia. Może się okazać, że ta nadzieja zawiedzie. Że pewny swego obecny prezydent omsknie się o włos, jak niegdyś Komorowski. W takiej sytuacji opozycja może przejąć prezydenturę i stoczyć forsowną bitwę o wywrócenie obecnego układu rządowego, ale wcale nie jest pewne, co znajduje się na jej końcu. Program „przywracania praworządności" jest mglisty i grozi chaosem prawnym – jeszcze większym niż obecny. Zapowiedzi społeczno-ekonomiczne muszą być niespójne, bo do władzy rwałaby się opozycja wielobarwna, reprezentująca różne, czasem sprzeczne pomysły. Styl owego rwania się też miałby swoje znaczenie.

Możliwe więc, że na końcu PiS zachowałby większość parlamentarną (samodzielnie lub z Konfederacją) i uratował swoją władzę. Jak jednak taki staro-nowy rząd miałby sprawować władzę w kohabitacji z głową państwa reprezentującą opozycję? Już przykład tarmoszenia się polityków PiS z marszałkiem Senatu Tomaszem Grodzkim pokazuje, że jest to dla nich skrajnie trudne. Możliwe, że stanęlibyśmy na progu wielkiego kryzysu polskiej państwowości.



Prawica na rozdrożu, politycy w błocie

Z kolei jeśli obecny prezydent zachowa urząd – co bardziej prawdopodobne – ujawnią się zjawiska w istocie ważniejsze od haseł tej kampanii. Wtedy obóz rządzący będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie o granice swoich rewolucyjnych skłonności. Przykład pierwszy z brzegu: w cieniu prezydenckich wyborów Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry wezwała do kolejnych antysędziowskich kroków. Pomysł „spłaszczania" struktury polskich sądów jest przecież w istocie wstępem do weryfikacji niewygodnych jurystów. Pytanie, czy został przedstawiony w uzgodnieniu z kierownictwem PiS? Z nieobecnym w kampanii Jarosławem Kaczyńskim?

Ten ostatni chętnie ulega argumentacji Ziobry i przyzwala na takie kroki jak tzw. ustawa kagańcowa. Ale jedno może go hamować: obawa przed geopolitycznymi wstrząsami, przed faktycznym wypychaniem Polski z Unii Europejskiej. Innym pytaniem, jakie musi sobie zadać rządząca prawica, jest to, czy paroksyzmy rewolucji bez funduszów na kolejne socjalne transfery to najlepsza recepta na zwycięstwo parlamentarne w roku 2023.

„Nie" – zdaje się odpowiadać Jarosław Gowin, choć brakuje mu odwagi, aby wymuszać swoje stanowisko na pisowskim kierownictwie. Wątpliwe, abyśmy doczekali się jakiegoś czytelnego sygnału już teraz, choćby na zwołanej na sobotę wyborczej konwencji Zjednoczonej Prawicy. Bo na razie jest zapotrzebowanie na czysto kampanijny, jednościowy zgiełk. Ale nie da się nie zauważyć, że w tym zgiełku to Ziobro wyrasta na najbardziej konsekwentnego kandydata na następcę Kaczyńskiego. A on geopolitycznych obaw nie odczuwa.

Pewne są jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, prezydent Andrzej Duda w dużej mierze zrezygnował z udziału w tej podskórnej debacie. Jest dziś bardziej sztandarem niż realnym graczem. Chyba niezdolnym w drugiej kadencji do wytyczania celów lub choćby korygowania czegokolwiek. Po drugie zaś, ta kampania przyniesie jednak ostateczne zgranie się polityków. Wyjdą z niej niezdolni do jakiegokolwiek manewru poza mechanicznym biciem w przeciwnika. Oczywiście jest to proces wieloletni, ale znajdujący właśnie swoje ukoronowanie.

Kiedy w jednej z facebookowych wymian zdań skrytykowałem zachowanie Beaty Kempy, która na konwencji Solidarnej Polski nazwała Krzysztofa Śmiszka „kandydatką na pierwszą damę", ktoś, kto się ze mną spierał, zwrócił mi uwagę, że na polityków nie ma się w ogóle co oburzać. I faktycznie z tym jednym argumentem musiałem się zgodzić. Wyjdą z tej kampanii pokryci grubą warstwą błota. Nawet ci najuczciwsi, unikający brutalności i pracujący ciężko dla Polski. Może to będzie najbardziej oczywisty morał. 

Ruszyła kampania prezydencka – już formalnie. I jak na razie jej naturę dobrze oddaje awantura wokół setnej rocznicy zaślubin Polski z morzem. Prezydent Andrzej Duda podczas oficjalnych państwowych uroczystości został obrzucony obelgami przez manifestantów spod znaku KOD. Konkluzja antyrządowych mediów: to Kaszubi tak powitali Andrzeja Dudę. A Roman Giertych pozdrowił na Twitterze „mieszkańców Pucka i Wejherowa". Media prawicowe udowadniały jednak, że trzonem manifestacji byli przyjezdni, którzy z pewnością spróbują tego samego w innych miejscach.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Plus Minus
„Rys”: Słowa, które mają swój ciężar
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10