Ujawnienie przez marszałek Sejmu list poparcia do KRS zażegnuje poważny kryzys wokół wymiaru sprawiedliwości, w jaki parlament, jeszcze minionej kadencji, został wmanewrowany niemądrą decyzją o ukryciu nazwisk sędziów popierających kandydatów do KRS. Marszałek Witek ujawniając listy popada jednak w sprzeczność. Zapomina bowiem o wniosku grupy posłów PiS do Trybunału Konstytucyjnego, w którym zarzuca się, że przepis ustawy pozwalający ujawniać listy narusza ustawę zasadniczą. Wniosek będzie wycofany?
Czytaj także: Kancelaria Sejmu upubliczniła listy poparcia do KRS
Tak czy inaczej, po dwóch latach zmagań o to, by obywatele wiedzieli kto kogo poparł, dążący do tego aktywiści mogą mówić o zwycięstwie. Najwidoczniej uznano, że ten granat w końcu trzeba odpalić i nie czekać na rozwój kampanii prezydenckiej, a skoro tyle mówi się o środkowym palcu posłanki Lichockiej, to jest dobra okazja by zmienić temat. Raczej wątpliwe, by ujawnienie list wynikało ze strachu przez Luksemburgiem.
Następuje ono jednak w symbolicznym momencie: w dniu gdy w życie wchodzi nowela ustaw sądowych, przez samych sędziów zwana represyjną lub kagańcową. Ustawa ta zabrania – pod sankcją dyscyplinarną – kwestionowania statusu sędziów powołanych przez prezydenta na wniosek obecnej KRS. Akurat teraz Sejm dał wszystkim – nie tylko sędziom, bo przede wszystkim stronom procesowym – narzędzie do badania, czy osoba orzekająca w ich sprawie mogła uzyskać od KRS nominację w zamian za poparcie któregoś z kandydatów, lub czy awans zawodowy tego sędziego nie nastąpił za szybko i w podejrzanych okolicznościach.
Pozostaje pytanie: po co było tyle czekać z realizacją ustawy, którą samemu się uchwaliło? Czemu te listy przez dwa lata wydawały się tajniejsze niż miejsce ukrycia legendarnego Złotego Pociągu? Czy chodzi tylko o to, o czym od dawna spekulowano, że wybrana do KRS piętnastka sędziów miała niewielkie poparcie w skali 10-tysięcznej rzeszy wykonujących tę służbę? Wiadomo było też o tym, że części członków KRS nie udało się zebrać wystarczającej liczby podpisów w swoich macierzystych sądach i musieli się ratować poparciem sędziów delegowanych do resortu sprawiedliwości, którzy mogli podpisywać się na listach in blanco.