Jak te drugie są pompowane przez parapornograficzne powieści układające się stosami w niektórych sypialniach, tak ta pierwsza sięgnęła dawno niewidzianych szczytów po najbardziej absurdalnej kampanii wyborczej w historii III Rzeczypospolitej. Kampanii, podczas której pustkę po debacie między Andrzejem Dudą a Rafałem Trzaskowskim zapełniły ustawki, na których prezydentowi pytania zadawali „autentyczni Polacy", a kandydat Platformy biegał po scenie ze szklanką wody dla mającej za chwilę zemdleć dziennikarki. Sztabowcom niech będą dzięki, że nie zaplanowali na te debaty odbierania porodów „autentycznych noworodków" ani zakończonych sukcesem akcji reanimacyjnych. Chociaż teraz otoczenie Rafała Trzaskowskiego pewnie pluje sobie w brodę, to w końcu mógł być prawdziwy game changer.

Nie mogła być nim natomiast z pewnością dyskusją między prezydentami Polski i Warszawy. Równie dobrze mogli oni przecież rozegrać ze sobą partię w bule albo jakąkolwiek inną grę, której reguły nie są do końca jasne dla większości Polaków. Tak, żeby obie strony mogły z równym przekonaniem ogłosić zwycięstwo swojego kandydata.

Frekwencyjny fetyszyzm to jedna z najdziwniejszych spośród demokratycznych dewiacji. Wpajanie obywatelom przekonania, że uchylanie się od wzięcia udziału w akcie wyborczym jest występkiem równym zdradzie, a jednocześnie motywowanie ich do oddania głosu przez apelowanie do najgłębiej skrywanych kompleksów i nieprzeczuwanych wcześniej lęków, moralizatorstwo i prymitywna hucpa idą tu ręka w rękę. Demokracja chyba w jeszcze większym niż pozostałe systemy polityczne stopniu jest kwestią wyobraźni; to, co w niej możliwe, zależy od tego, co powszechnie uznane zostało za konieczne. A po kampanii wyborczej A.D. 2020 i wieńczącym ją frekwencyjnym „sukcesie" jako konieczny przyjęty będzie taki właśnie model uprawiania polityki, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatnich tygodniach.