Wtorek, 15 grudnia, może się stać dniem, który branża finansowa zapamięta na długo. Dzisiaj w Sejmie odbędzie się pierwsze czytanie ustawy o podatku od niektórych instytucji finansowych, popularnie zwanym podatkiem bankowym, chociaż obejmuje również ubezpieczycieli. Rozwiązania, które teoretycznie mają w przyszłym roku przynieść budżetowi 6 miliardów złotych, budzą najgłębsze wątpliwości. Nie dlatego, że instytucje finansowe nie mogą ponosić nowych obciążeń, ale ze względu na to, że propozycje forsowane przez PiS niosą ze sobą zbyt wiele różnych ryzyk.
Pierwsze z nich to groźba osłabienia aktywności kredytowej polskich banków, a w konsekwencji całej gospodarki. Tak przynajmniej twierdzą eksperci Związku Banków Polskich. Czy tak się rzeczywiście stanie i kurek z kredytami zostanie przykręcony? Tego nie wiadomo. Jasne jest jednak, że podatek bankowy w obecnym kształcie – 0,39 proc. wartości aktywów rocznie – zwielokrotnia takie ryzyko.
Warto przypomnieć doświadczenia węgierskie. Po wprowadzeniu podatku bankowego wartość udzielanych kredytów spadła o jedną trzecią.
Kolejne ryzyko związane jest z ogólnym pogorszeniem sytuacji sektora. Nie ma wątpliwości, że po wprowadzeniu podatku banki będą musiały się pożegnać z często wypominanymi im kilkunastoma miliardami złotych zysku rocznie. Niektóre z nich nowy podatek wpędzi w straty. Tym bardziej że będą płacić wyższą składkę na Bankowy Fundusz Gwarancyjny, a może też finansować wsparcie dla frankowiczów.
Z pewną dozą optymizmu można przyjąć, że banki to wszystko zniosą. Jednak warto mieć w pamięci niedawny przypadek upadłości lokalnego SK Banku, w którym ratowanie depozytów klientów kosztowało przynajmniej 2 mld zł. W razie zachwiania się większych banków ratowanie depozytów pochłonie znacznie większe sumy.