Opowiadał mi przyjaciel urodzony w latach 50. o tym, że pewnego dnia przyszła do jego klasy w liceum nowa nauczycielka matematyki. Nie była szczególnie miła, ani komunikatywna. Oceniała surowo. I to wystarczyło: dziennik zaczął ginąć, na krześle „przypadkowo" lądowały pinezki, do kawy ktoś dosypywał soli. Profesorka przyszła we wrześniu, a koło marca wchodziła już do klasy z lękiem, darując sobie ostre pytanie na początku lekcji. W kwietniu było już ciepło i przyszła w krótkim rękawku. Wtedy zobaczyli jej obozowy numer wytatuowany na ręku. – Byliśmy w szoku. Nie wiedzieliśmy, jak się zachować – opowiadał mój przyjaciel. Po burzliwej naradzie na następnej lekcji na biurku nauczycielki pojawiły się kwiaty. Skończyły się brutalne żarty, a klasa zdała nieźle maturę z matematyki. Co pomyśleliby dziś współcześni licealiści?