Nie możemy oczekiwać ogłoszenia przez prezydenta Andrzeja Dudę, że w obecnych warunkach przeprowadzenie demokratycznych i uczciwych wyborów prezydenckich jest niemożliwe ani w maju, ani w czerwcu. Ani jego obóz władzy, ani on sam ślubu z honorem nie brali. Stwarzanie nierównych warunków konkurencji dla opozycji w celu trwałego jej wyeliminowania z poważnej politycznej gry jest od samego początku istotą większości poczynań partii rządzącej i jej partyjnych „poputczików".
Prezydent Duda nie jest w najmniejszym stopniu autonomicznym graczem na scenie politycznej. Przeciwnie, jest wiernym uczniem swego politycznego promotora, którego dewizą zdają się być słowa jednego z wcześniejszych klasyków w tej samej szkole: „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy". Stanowisko prezydenta jest w politycznej układance szefa partii rządzącej klockiem niezbędnym.
Polityczny teatrzyk
Nie może zatem dziwić, że obóz władzy nie dostrzega w upartym, niekonstytucyjnym forsowaniu wiosennego terminu wyborów, nieważne w maju czy w czerwcu, podwójnego zła. Po pierwsze, zła, które będzie polegać na narażaniu zdrowia i życia wszystkich tych, którzy będą musieli tę procedurę przygotować i przeprowadzić. Po drugie, zła w tym, że nie tylko ta procedura będzie skrajnie ułomna (m.in. podatna na fałszerstwa), ale że będzie to kolejny krok w destrukcji polskiej demokracji. Bo „wybory" w takich warunkach nie będą wyborami, lecz głosowaniem, dokładnie takim samym, jak wyglądały „wybory", czyli głosowanie w PRL, tyle że wtedy, w bezpiecznych warunkach. Bo przecież wszyscy pozostali kandydaci w obecnych warunkach są bez szans w prezentowaniu własnego programu i dotarciu do potencjalnego wyborcy. To wiemy, zatem stanowisko obozu władzy nie dziwi, bo w jego wykonaniu już nic nie może zdziwić.
Pytanie natomiast brzmi, co w tym teatrzyku robią kandydaci demokratycznej opozycji. Chciałoby się nadal wierzyć „demokratycznej opozycji", a nie marionetek w teatrzyku reżyserowanym przez obóz władzy. Dlaczego ten spektakl legitymizują, dlaczego uczestniczą w tym chocholim tańcu. Dzisiaj legitymizują kampanię, która przestała być demokratyczną kampanią, bo nie spełnia właściwej dla niej standardów i obyczajów. Za chwilę, jeśli do głosowania dojdzie, będą je legitymizować jako demokratyczne wybory. Nie będą mieć wtedy prawa do narzekań czy oskarżeń, że wybory stanowiły zagrożenie lub że nie były sprawiedliwe. To wiedzą już dziś. Tymczasem w swym ochoczym udziale w tej kampanii, w tej rywalizacji w łonie własnej grupy, w szukaniu jakiegoś porozumienia z „liberalnymi" przedstawicielami obozu władzy, opozycja ociera się o syndrom sztokholmski. Wydaje się, że polubiła sytuację ofiary w niesprawiedliwej kampanii, że może, choć całkowicie nieskutecznie, formułować lekko ciężkie oskarżenia pod adresem szefa partii rządzącej i jej kandydata. Jednak jak można wzywać do bojkotu wyborów, jeśli jest się w nich kandydatem, w danym przypadku kandydatką, i to głównej partii opozycyjnej. To jest w najlepszym razie brak politycznej logiki i tak to odbierają jej potencjalni wyborcy.