"Rzeczpospolita" ma 100 lat
Nazajutrz, w pierwszym dniu Zielonych Św., miał się odbyć wiec ludowy w Kwidzynie, w tymczasowym domu ludowym. Przypuszczać było można, iż to miasto tak z zewnątrz niemieckie, zaledwie garsteczkę posiada Polaków. Tymczasem – wielka sala teatralna ledwie mogła ogarnąć tłum ludzi przeważnie ubogich, którzy się zgromadzili na wezwanie doraźne komitetu. Wrażenie, wywołane przez ten wiec, pozostanie na zawsze w mej pamięci, jako jedno z najsilniejszych w życiu. Nigdy jeszcze nie widziałem w twarzach ludzkich takiego zdecydowania, kamiennej zawziętości, takiego męstwa i grozy, takiego ujawnienia się czujących i czuwających dusz w ciałach i obliczach, jak tam właśnie.
Byli to robotnicy, wyrobnicy, kolejarze, służba, niżsi urzędnicy pocztowi, półinteligencja, ludzie prości, drugorzędni. Gdy wielki poeta, Jan Kasprowicz, sam syn ludu i sam ongi równie dobrze, jak oni, traktowany przez tychże gnębicieli, wypowiedział natchnioną a prostą mowę, wzywając, żeby wytrwali i czekali – gdy ich zapewniał, że nie jesteśmy już dziś, jako stado owiec rozbite przez wilki, lecz że mamy już własne państwo, niezwyciężone wojsko i rząd narodowy, który czuwa i śledzi, który ma w pamięci każde zdarzenie, ma zapisaną każdą krzywdę, wie o każdej ranie i sińcu, o każdym policzku i zniewadze, patrzałem, sam zachwycony, na te twarze zastygłe w uniesieniu, jakby w zachwycie.
Twarze krzywdą zapisane
Oblicze pewnej wychudłej, starej kobiety w czerni, z rękoma obwiniętemi czarnemi splotami różańca, które się ku mówcy raz wraz ekstatycznie i nabożnie wznosiły – oczy zaszklone łzami dziękczynienia za tę wieść o wszechpotężnym mścicielu, polskim rządzie – unoszenie się całego ciała jakby na wyżynę z wielkiej wewnętrznej radości. Uśmiech na ustach świadczył o niebiańskim, prawdziwie, triumfie, o szczęściu duszy, śniącej swój sen przy końcu życia ziemskiego, iż wysłuchane zostały długie, bezsilne modlitwy i skończone są wszelkie katusze. Pęka już ziemska, nieprzełamana moc nieprzyjaciół i tajemnicza, święta Polska nadchodzi, niosąc tablice zapisane, gdzie każda krzywda, każda zniewaga, każde potrącenie jest zapisane. A więc nie nadaremna była wytrwałość w przechowywaniu wzgardzonej mowy, dobre było trzymanie się beznadziejnym i wyśmiewanym uporze swojego polskiego słowa modlitwy i obyczaju...
Twarze tych wszystkich ludzi, którzy wsłuchiwali się w każdy wyraz, gdyż nie każdy wyraz był dla nich, zapewne, zrozumiały, wargi ich, szepcące po każdem zdaniu mówcy jakieś słowa, klątwy, przysięgi, skargi, okrzyki! Spojrzenia ich, gesty rąk, potakiwania i skinienia! Po znakomitem, agitacyjnem przemówieniu prof. Dykiera, który pouczał tych ludzi, jak mają się zachować w razie zaczepek i napaści: „samym nie zaczepiać Niemców przenigdy, lecz w razie napaści bić w pysk na odlew!" – po wyjaśnieniu, co znaczy i jakie ma przyczyny spadek marki polskiej – i t. p., poczęli przemawiać oni sami.
Niektórzy zaczynali mową po polsku, a nie mogąc znaleźć odpowiednich wyrazów, wyrzucali ją ze siebie jednym tchem po niemiecku, uskarżając się i przedstawiając swe krzywdy. Pewna kobieta opowiadała, jak ją w kościele popychają i odtrącają, gdy się po polsku modli, inna wypominała swe biedy i prześladowania w służbie, poniewierki i wypędzanie zato, że z dziećmi mówi po polsku. Kilkakrotnie zabierał głos Bartkowiak, świeżo wypuszczony z więzienia przywódca demonstracji narodowej. Wreszcie przemówił robotnik, Kaszub z rodu. Była to prześliczna mowa. W prostym swoim wykładzie ten mówca zwracał się do zgromadzenia z zarzutem, czemu to ludzie nie kupują książek polskich, stawiał oskarżenie, czemu czytają świstki niemieckie, czemu nic nie wiedzą o Polsce, a słuchają wszelakich pogłosek i bajek. W samem brzmieniu słów jego uderzał ton pieściwy i miękki, złagodzenie, jakby zmalowanie szorstkości i twardzizny naszej mowy, coś jakby poświst odmienny wiatru morskiego, zaniesiony na szczyty i równiny.