Na początku poprzedniego cyklu instytucjonalnego w UE, w 2009 r., Jerzy Buzek został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Pięć lat później Donalda Tuska wybrano na przewodniczącego Rady Europejskiej. Dziś te nominacje wydają się wydarzeniem z innej, odległej planety. Na ostatnim unijnym szczycie żaden Polak nie był nawet rozważany w kuluarach jako kandydat na jedno z wysokich stanowisk, nie było też polskiej propozycji znalezienia innego kandydata regionu, bo strategia premiera Mateusza Morawieckiego ograniczyła się do blokowania Fransa Timmermansa.
Porażka Polski, i całej Europy Środkowo-Wschodniej, to nie efekt jednorazowej błędnej strategii negocjacyjnej. Dziś nie ulega już wątpliwości, jak fatalny dla Polski jest spór o praworządność. Wielokrotnie pisaliśmy w „Rzeczpospolitej", jak groźna jest procedura z art. 7 unijnego traktatu, czyli stałe dyskusje o zagrożeniu dla praworządności w Polsce w unijnej Radzie.
Polski rząd twierdzi, że osiągnął sukces, bo nie ma jednomyślności za jego ukaraniem na forum Rady. Ale na to nigdy nie było szans. Zagrożeniem nie jest głosowanie, bo tego nikt naprawdę nie chce, lecz stałe wytykanie Polski palcami i przyzwolenie na to, żeby traktować nas jako kraj drugiej kategorii. Taki, którego nikt nie musi pytać o zdanie, gdy wskazuje się przywódców UE. To nie jest tak, że polskie stanowisko nigdy nie jest brane pod uwagę. Oczywiście liczy się, bo w UE obowiązuje przecież przy większości decyzji głosowanie większością kwalifikowaną, gdzie głos blisko 40-milionowego kraju ma dużą wagę. A tam, gdzie nie ma głosowania większościowego, jest prawo weta, czyli tym bardziej trzeba się z Polską liczyć. Ale z piętnem kraju niepraworządnego nie jesteśmy częścią konstruktywnych sojuszy. Co gorsza, nawet jeśli rząd miałby świetne pomysły na unijne rozwiązania, to nie mógłby ich realizować. Bo cały kapitał polityczny marnuje na bronienie się przed sankcjami za brak praworządności.
Najlepszym tego przykładem jest kandydatura Fransa Timmermansa na przewodniczącego Komisji Europejskiej. Paradoksem jest fakt, że nie byłoby Timmermansa kandydata, gdyby nie Polska. To spór o praworządność uczynił z Holendra gwiazdę Komisji Europejskiej i dał mu rozpoznawalność potrzebną do otrzymania nominacji socjalistów, mimo że nie był w tej frakcji lubiany, a wielu uważa go za kryptoliberała. Polska sama zatem wykreowała problem dla siebie, a potem z wielkim zaangażowaniem go zwalczała. Zablokowanie kandydatury Timmermansa uznała za swój sukces i nie miała już ani ochoty, ani wiarygodności, żeby proponować inne.
Podobnie sytuacja może wyglądać w zbliżających się negocjacjach budżetu na lata 2021–2027. Głównym problemem dla Polski jest w nim proponowany mechanizm połączenia wypłaty unijnych funduszy z praworządnością, a konkretnie z gwarancjami niezawisłości sędziów. Prawdopodobnie rząd z wielkim zapałem będzie ten mechanizm zwalczał lub osłabiał. I nie starczy mu już energii ani wiarygodności, żeby kłócić się o to, co najważniejsze, czyli więcej pieniędzy na politykę spójności. Polskie argumenty będą brzmiały niewiarygodnie, bo jak dawać więcej pieniędzy krajowi, który nie chce się zgodzić na kontrolę pieniędzy unijnych podatników przez niezależne sądy? I nie przystępuje do Prokuratury Europejskiej, która ma się zajmować nadużyciami w budżecie?