Były sobie dwie córki…

Książka, spektakl i film. Opowieści o konspirze, wpadkach, gubieniu ogonów. Jedne stawiają pomniki i budują mity, inne – szydzą

Publikacja: 18.11.2012 15:00

Były sobie dwie córki…

Foto: Teatr Wybrzeże

Można byłoby to zacząć jak bajkę. Byli sobie dwaj działacze podziemnej „Solidarności" i były ich dwie córki. Jedna – subtelna, rudowłosa Krysia, oczko w głowie tatusia. Druga nosząca włos ciemny – Julia, zbuntowana i krnąbrna.

Pierwsza opracowała gruby tom wspomnień o środowisku „Woli" pod tytułem „Będzie strajk", druga napisała szyderczy dramat „Ciała obce", oparty na tragicznym losie jednego z liderów podziemnej „Woli".

Rudowłosa stawiała pomnik, cierpliwie rejestrując wypowiedzi bohaterów sprzed lat, ciemna szydziła z nich, tworząc karykaturę społecznego oporu, bogoojczyźniany bełkot i brak tolerancji dla odmienności.

Obie pokazały, każda na swój sposób, jaki kłopot z „Solidarnością" lat 80., ze społecznym oporem możemy mieć teraz, w roku 2012.

Krystyna Zalewska, rocznik 1985, urodzona, gdy jej ojciec był więziony na Rakowieckiej, rozmawiając z twórcami związanymi z Międzyzakładowym Komitetem Koordynacyjnym „Wola" i Grupami Politycznymi „Wola", tudzież Duszpasterstwem Ludzi Pracy „Wola", jedynie we wstępie sygnalizuje, że jej książka oświetlana jest łuną klęski: „Żeby zrozumieć upór wydawania podziemnych gazet, trzeba je przeczytać. Trzeba zapytać działaczy, drukarzy i redaktorów, co tak naprawdę robili w latach 80. – na czym w swej istocie polegało ich zaangażowanie". I mocne zdanie, które brzmi jak fantastyczna puenta wiersza, coś, co musi wybrzmieć: „Żaden nie powie, że walczył o kapitalizm".

Potem po prostu słucha. Opowieści o konspirze, o knuciu, o podejrzliwości. O zasadach BHP, o tym, jak się zaliczało wpadki i jak gubiło ogony. O tym, jak piękni byli wówczas ludzie i jak wspaniałe to było uczucie, gdy naczytawszy się o społecznym działaniu, można było spróbować owego działania w praktyce.

Krysia – ta dobra córka z bajki – pomaga tacie i jego kumplom, dawnym i obecnym, budować pomnik tamtych czasów. Owszem, pojawiają się na tym pomniku jakieś rysy: Maciek Zalewski w pewnym momencie odwoła się do swego uwięzienia, ale nie ze stanu wojennego, ale tego już z III Rzeczypospolitej, gdy trafił za kraty i siedział w jednej celi z mordercą swojego mistrza – profesora Jana Strzeleckiego. Doktor Ewa Choromańska opowie o kłótniach i sporach o władzę w podziemnych strukturach. Piotr Stasiński przytoczy scenkę z Maćkiem i rzuci coś o demoralizacji pieniądzem. Wreszcie Michał Boni lakonicznie nawiąże do faktu podpisania przez siebie zobowiązania do współpracy z SB.

Ale to już w eseju pomieszczonym na końcu książki, bo finałem grubego tomiszcza są trzy teksty autorstwa Boniego, Zalewskiego i Andrzeja Urbańskiego. I w zasadzie to poloniści nadają ton nie tylko książce, ale także rozmyślaniom na temat „Woli".

Te same głosy

Oczywiście moja lektura jest specyficzna, bo przecież byłem a to kolporterem, a to łącznikiem, a to redaktorem tygodnika „Wola" i nie wspomnienia ułożone w mozaikę od 13 grudnia, przez zakładanie struktur, do trudnego czasu uporczywego trwania w podziemiu, ale właśnie eseje pomieszczone na końcu książki paradoksalnie najsilniej przywołują we mnie wspomnienia tamtego czasu.

Gdy czytam te napisane specjalnie na potrzeby książki wynurzenia dawnych liderów „Woli", nagle czuję, jakbym znów znalazł się w podwarszawskim domu Andrzeja Urbańskiego przy jakimś dziwnym alkoholu, jakbym siadł z Michałem Bonim przy ikeowskim stole w jego dawnym mieszkaniu na Hirszfelda jeszcze albo słuchał pewnego siebie Maćka Zalewskiego, przekonanego, że odnalazł klucz do historii. Niesamowita sprawa.

Czytam, a w uszach brzmią mi głosy ich autorów. Znowu gadają i gadają ci moi ukochani poloniści, „starsi bracia", znów mamią mnie, studenta, znów mają jakieś koncepcje, znowu ktoś słuszny, a ktoś nie, i już cholera wie, o co chodzi, a i tak skończy się to rozwożeniem jakiejś bibuły, robieniem gazetki albo innym zadaniem.

„Cały czas żyliśmy literaturą i polityką, więc się gadało i gadało bez ustanku..." – wspomni tamten czas Piotr Stasiński. Bardzo celnie. My, poloniści, mieliśmy swój teatr, spełnialiśmy narodowy sen, wcielaliśmy literackie wzory.

Czytam te eseje i znów mam wrażenie, że zaklinana jest rzeczywistość: Michał ma na podorędziu wzruszenie piosenką, Maciek skomplikowany szkic projektu politycznego, a „Gruby" coś długiego i dla mnie nie do końca zrozumiałego, choć krzepiącego.

I nikt z nich nie powie, że zostaliśmy ograni przez Historię, że nagle okazało się, że nasz bój z okrutnym Jaruzelem został przeniesiony na boczne boisko, że większość z nas była tylko pożytecznymi naiwniakami, którzy przygotowali awans dla tych cwaniaków z SGPiS-u.

Złotouści poloniści, zawsze gotowi do napisania wstępniaka, do strzelenia analizy sytuacji, do krótkiej notki na 800 znaków.

My – ludzie podziemnej „Solidarności". My, humaniści, z łatwością do składania słów.

Oczywiście: Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny „Wola" był największą strukturą podziemną w Warszawie, był fenomenem realnych robotników, realnych zakładów pracy. Kolportaż i zbieranie składek, akcje ulotkowe, zadymy – wszystko to były fantastyczne próby odwagi i uporu. Wbrew zniechęceniu, strachowi, poczuciu beznadziei trwać, krzesać z siebie entuzjazm, odpalać radio „Solidarność", nawoływać do strajku, zbierać składki. Ta opowieść jest ważna i autorka ma wielką zasługę w tym, że udało jej się zarejestrować tyle wypowiedzi, że udało się skłonić ludzi bardzo dziś poróżnionych do wspomnień. Tym bardziej że jest to praca o charakterze rekonesansu!

A że przy okazji sami bohaterowie dokonują różnych mitologizacji, że próbują ująć swe doświadczenia w ramy jakiegoś intelektualnego projektu? Ich sprawa.

Owszem, dla mnie zaskakujące są kreślone dzisiaj filiacje z Andrzejem Mencwelem, którego nagle zarówno Maciej Zalewski, jak i Michał Boni uznają za swego mentora. Wydaje mi się to jakąś grubą przesadą. Zresztą przeczą temu pomieszczone w książce wypowiedzi samego Mencwela, którego PZPR-owska wizja odbiega od przekonań i działań jego uczniów.

Że dla potrzeb wspomnień nieodtwarzany jest w całej ostrości konflikt między Michałem Bonim a Maćkiem Zalewskim i że obaj panowie dla potrzeb książki fundują nam przyjacielską pocztówkę sprzed lat?

No dobrze, ale przecież przy okazji opowiadają o rzeczach kapitalnych: nie tylko technologii knucia, ale także o modzie konspiracyjnej, o współpracownikach pamiętających jeszcze doświadczenia AK-owskie albo o dziwnej strefie ubecko-solidarnościowej, gdy u agentów drukowało się galanterię typu znaczki czy pocztówki solidarnościowe. Pewnie, że sporo tych rzeczy śmierdzi, ale taka chyba jest dola każdej zbyt długiej konspiracji... Wódka, infiltracja, wreszcie pieniądze. To wszystko sygnalizowane jest przez rozmówców, rozmówców, których teraz dzieli tak wiele: Piotra Stasińskiego i Mariana Parchowskiego, Olę Zawłocką, Ewę Choromańską i wielu innych. Wreszcie Ewę Hołuszko, która jeszcze jako Marek po wprowadzeniu stanu wojennego uczestniczyła w zakładaniu Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego.

Tragedia transseksualizmu

Ewa Hołuszko. A to rzeczywiście bohaterka z zupełnie innej bajki. Jej przedziwny przypadek: osoby transseksualnej, która w wolnej Polsce przeszła operację korekcji płci i z Marka przekształciła się w Ewę. I której odmówiono zaszczytów i zepchnięto na margines życia społecznego, skazując na wegetację. Ona to stała się bohaterką szyderczej sztuki „Ciała obce" autorstwa Julii Holewińskiej (rocznik 1983), ciemnowłosej córki Wacława, szefa podziemnego „Przedświtu", opozycjonisty i pisarza.

Furia, z jaką młoda Julia rzuca się na podziemie, na legendę swojego ojca i współkonspirującej matki, po części wprawia w zakłopotanie, po części budzi mimowolne rozbawienie.

Oto na sopockiej scenie teatru Wybrzeże oglądamy grupkę kontestatorów, którzy głównie zajmują się piciem i wznoszeniem bogoojczyźnianych okrzyków, w tle tej nieustannej religijno-patriotycznej imprezy rozgrywa się zaś dramat nieakceptowanej Adama/Ewy, która ukrywa swą seksualną tożsamość.

Julia Holewińska, zainspirowana i tak mocno podkręconym reportażem Jacka Hugona Badera poświęconym Ewie Hołuszko, nie oparła się pokusie jeszcze silniejszego podbicia rzeczywistości. Nie wystarczyła jej realna tragedia transseksualizmu, więc mało troszcząc się o właściwą miarę, obdarzyła sceniczną Adama/Ewę wieloma innymi zaburzeniami. A jak – jedźmy na całego!

Ewa z sopockiego spektaklu to już nie osoba w skrytości przeżywająca dramat rozszczepienia płci, lecz transwestyta, fetyszystka, w ogóle kolorowy ptak, który absolutnie nie mógłby funkcjonować w podziemnej strukturze. Choćby ze względów bezpieczeństwa.

Mocna i rzeczowa krytyka tekstu ze strony samej Ewy Hołuszko nie powstrzymała autorki i dramat bez specjalnych korekt wystawiony został przez Kubę Kowalskiego w trójmiejskim teatrze. Bo przecież w sztuce zaangażowanej nie chodzi o prawdę. A w każdym razie nie o jakieś tam szczegóły. To ma być plakat. Transwestyta czy transseksualista, przecież opowiadamy się za wszystkimi mniejszościami, a zabawna, szokująca, budząca zarazem litość i śmiech bohaterka jest czymś lepszym niż przygnębiająca realna Ewa Hołuszko.

Więc na scenie rozwija się plakatowa szydera z „Solidarności": facet przebiera się za babę, scenografią jest splątany biało-czerwony łańcuch DNA, pada dużo wulgaryzmów, jest śmiesznie, bo o cyckach, podpaskach, a „Solidarność" – cała otumaniona tandetą religijną i patriotyczną – oskarżana jest o nieakceptowanie odmienności seksualnej.

Gdybyż na tym polegała klęska „Solidarności"! Gdyby przeciw potężnemu ruchowi sprzeciwu można było wysunąć tylko takie absolutnie anachroniczne oskarżenia. Że co? Że ludzie lat 80. w Polsce nie przerobili kursów genderowych? Że czuliby się trochę nieswojo, gdyby na konspiracyjne spotkanie spłynął nagle osobnik jakby żywcem przeniesiony z love parade? Naprawdę polemiczna furia nie sprzyja zrozumieniu klęski „Solidarności".

A owa klęska o wiele silniej odbija się w realnym dramacie Ewy Hołuszko niźli scenicznych wygibasach zaproponowanych przez zabawnie mściwą córkę podziemnego działacza.

Wódka i bibuła

Film dokumentalny Magdaleny Mosiewicz „Ciągle wierzę" to przejmująca opowieść o samotności dawnej bohaterki „Solidarności", przewodniczącej Komisji Interwencji Regionu Mazowsze, współzałożycielki MKK, wykreślanej z oficjalnej historii, marginalizowanej, mającej poczucie porażki. Traktowanej jako kłopotliwy, niewygodny gość, przez dłuższy czas usuwanej ze społecznej pamięci.

Dopiero w roku 2006 Ewa Hołuszko doczekała się odznaczenia przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Do dziś nie doczekała się jednak emisji filmu o swym życiu.

Obraz ten, ukończony przed rokiem, ma miejscami charakter notacji, miejscami reportażu, impresji. Jest filmem o samotności. Samotności kobiety osobnej zarówno na kombatanckich spotkaniach, jak i demonstracjach feministycznych, noszącej w sobie tęsknotę za akceptacją, ale i sprawiedliwą solidarną Polską. Noszącej w sobie wspomnienie utopii, jaką pielęgnowaliśmy w latach 80.: solidarności, otwartości, przyjaźni. Ale też utopii, że wszystko się wyrówna, że nastanie święto.

Ale i my nie wiedzieliśmy, że tę utopię właśnie realizujemy, że oto trwa święto, gdy patrzymy na Małgosię Zalewską, piękną w cierpieniu i tęsknocie za uwięzionym Maćkiem, gdy idziemy razem na demonstrację, przełamując strach, wspierając wzajemnie, gdy pijemy na pohybel i kochamy się, by zapomnieć.

Film Magdaleny Mosiewicz oprócz rejestracji osobistej tragedii Ewy pokazuje największy dramat „Solidarności". Pokazuje pustkę, zerwanie dawnych przyjaźni, dawnych więzi społecznych, osamotnienie nie tylko tych innych pod względem seksualnym, ale także ludzi mniej zaradnych, a może po prostu pechowych, którzy idei wolności poświęcili swe życie, a ze strony państwa kreowanego przez dawnych towarzyszy broni nie doczekali się żadnej satysfakcji.

Zobaczyłem niedawno w Łorsoł Fajnans Center, jak mój dawny znajomy z konspiracji charakterystycznym krokiem pomyka przez lobby. Chciał jak najszybciej przebyć dystans między obrotowymi drzwiami a bramkami i windą. Szedł jak za dawnych lat: czujnie, lecz zdecydowanie, w trochę lisi sposób. Zastanawiałem się leniwie, niewidoczny dla niego, oparty o recepcyjny blat: przed kim tak się chronisz, przed kim uciekasz? Lękasz się, że spotkasz jakiegoś zgorzkniałego robotnika, kumpla sprzed lat, z którym piłeś wódkę, z którym pakowaliście bibułę?

I nagle ogarnęła mnie tkliwość: nie przejmuj się, przecież mogę zaświadczyć, że wszyscy zostaliśmy oszukani. I ty, i ja naprawdę wierzyliśmy we wstępniaki, deklaracje i oświadczenia. I ciebie, i mnie przerosła ta wielka przemiana, naprawdę nikt się nie spodziewał.

A poza tym: tutaj takich nie wpuszczą, nie bój się, możesz iść śmiało z podniesioną głową do bezszelestnej szybkiej windy, naprawdę.

Krystyna Zalewska


Będzie strajk


wyd. Tres Piedras, Warszawa 2011

Julia Holewińska


Ciała obce


reż. Kuba Kowalski, teatr Wybrzeże, premiera: luty 2012

Magdalena Mosiewicz
Ciągle wierzę
film dokumentalny, przed emisją telewizyjną

Można byłoby to zacząć jak bajkę. Byli sobie dwaj działacze podziemnej „Solidarności" i były ich dwie córki. Jedna – subtelna, rudowłosa Krysia, oczko w głowie tatusia. Druga nosząca włos ciemny – Julia, zbuntowana i krnąbrna.

Pierwsza opracowała gruby tom wspomnień o środowisku „Woli" pod tytułem „Będzie strajk", druga napisała szyderczy dramat „Ciała obce", oparty na tragicznym losie jednego z liderów podziemnej „Woli".

Pozostało 96% artykułu
Teatr
Krzysztof Warlikowski i zespół chcą, by dyrektorem Nowego był Michał Merczyński
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Teatr
Opowieści o kobiecych dramatach na wsi. Piekło uczuć nie może trwać
Teatr
Rusza Boska Komedia w Krakowie. Andrzej Stasiuk zbiera na pomoc Ukrainie
Teatr
Wykrywacz do obrazy uczuć religijnych i „Latający Potwór Spaghetti” Pakuły
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Teatr
Latający Potwór Spaghetti objawi się w Krakowie