Ostatnie dzieło Giuseppe Verdiego w powszechnej świadomości to operowe Himalaje, w które nie warto się wypuszczać, jeśli nie ma się najlepszego z tenorów i nie zamierza się oszołomić widza obrazem morskiej burzy, przerazić podłością Jagona.
Tymczasem na niedużej scenie Opery Bałtyckiej Marek Weiss zrobił spektakl skromny, czarno-biały, bez dekoracji i bez statku Otella. On sam, wracający ze zwycięskiej wyprawy, mieszkańców Cypru pozdrawia tym razem po prostu z balkonu widowni.
Wszystko, co istotne, ma się rozgrywać między głównymi postaciami tej opery, która rysunkiem charakterów i kondensacją zdarzeń dorównuje szekspirowskiemu pierwowzorowi. Marek Weiss miał zaś pomysł na to, jak „Otella" przybliżyć współczesnemu widzowi, unikając przy tym realistycznej dosłowności.
Tytułowy bohater nie jest więc czarnoskórym Maurem, ale jak on mimo zasług pozostaje kimś innym, obcym w społeczeństwie. To starzejący się przywódca otoczony gromadą młodych wilczków. On jest wyraźnie zmęczony życiem, oni są nastawieni na osiągnięcie sukcesu, na zdobycie tytułu, pozycji, majątku, wybranej kobiety.
W konfrontacji z tą młodzieżą, poruszającą się w innym rytmie, dostojny Otello jest zatem bez szans. Oni co prawda mu służą, ale czekają, by zająć jego miejsce. A ponieważ Otello nie uznaje ich reguł, musi przegrać, intryga z Desdemoną bardzo w tym pomaga.
To mógłby być porywający spektakl, jak współczesny, korporacyjny thriller, jednak reżyser postanowił go zrealizować, lekceważąc reguły Verdiego. I wykonawców dobrał tak, by odpowiadali wymyślonym przez niego typom postaci.
Sylwester Kostecki (Otello) i Tomasz Rak (Jago) to śpiewacy, których cenię, pierwszego za wokalne rzemiosło, drugiego za ładny głos i młodzieńczy temperament. Wiedzą, jak budować rolę, ale tym razem u Sylwestra Kosteckiego słyszymy głównie rozmaite sztuczki techniczne, a Rak świetnie niuansuje czarny charakter Jagona, ale brak mu siły wyrazu, by oddać całą skalę złych emocji.