– Ameryka wróciła – zapewniał kilka razy dziennie prezydent USA w czasie zakończonego w środę objazdu Europy. Chciał podkreślić, że era Donalda Trumpa była tylko krótkim epizodem w stosunkach transatlantyckich, wypadkiem przy pracy w relacjach Stanów ze starym kontynentem. Świat ma teraz wrócić na stare tory i znów działać w oparciu o stworzone po drugiej wojnie przez USA instytucje międzynarodowe i reguły prawa. I, rzecz jasna, uznać amerykańskie przywództwo.
Merkel robi, co chce
Ale cofnąć czasu się nie da, bo Trump trwale zmienił rzeczywistość. Zerwał ze strategią poprzedników pogłębiania współpracy gospodarczej z Chinami w nadziei, że będą się one upodabniać się do Zachodu. Tę politykę konfrontacji kontynuuje sam Biden, choć nie w pojedynkę, ale licząc na wsparcie sojuszników.
Trump pozostawił też Amerykę bardzo osłabioną pandemią i polaryzacją społeczeństwa. Odbudowa amerykańskiej gospodarki i systemu politycznego zajmie lata. Tę słabość unaocznił spór o Nord Stream 2. Okazało się, że Biden nie był w stanie zmusić Angeli Merkel do wstrzymania budowy gazociągu. Nie udało mu się też skłonić Niemiec, Francji i Włoch do bezwarunkowego przyłączenia się do antychińskiej krucjaty. Zachodnia Europa nie chce poświęcać interesów ekonomicznych na ołtarzu poprawy relacji z USA, bo szuka wszelkich możliwości odbicia po czasach zarazy. Widzi też, że pozycja 79-letniego Bidena nie jest mocna: zdaniem wielu ekspertów nie zdobyłby Białego Domu bez katastrofalnego bilansu walki z pandemią Trumpa i już w przyszłym roku może stracić większość w Kongresie na rzecz republikanów. Lepiej więc, rozumują Europejczycy, ubezpieczyć się na wypadek, gdyby Stany znów zamknęły się w sobie i układać się po swojemu z Chinami i Rosją. A nawet robić nieśmiałe kroki ku niezależnej polityki obronności.
Na to nakładają się błędy, których dopuściła się nowa, amerykańska administracja. W dążeniu do obrony demokracji i praw człowieka poszła o krok za daleko, niemal do ostatniej chwili bojkotując relacje z Polską, bez której, jak podkreślił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" szef MSZ Zbigniew Rau, obrona tak krajów bałtyckich, jak i Ukrainy nie jest możliwa. Biden nie zdołał też całkowicie przezwyciężyć czasów, gdy nazywał Borisa Johnsona „fizycznym i psychicznym klonem Trumpa". Ostro atakował go w sprawie zasad funkcjonowania Irlandii Północnej po brexicie. Ponieważ w podobny do Polski sposób zlekceważył Hiszpanię i Włochy, mimo fasadowych uśmiechów i poklepywania po plecach na szczycie G7, NATO i Unii faktycznie odbudować jedności Zachodu nie zdołał. Od Paryża po Madryt, Rzym i Warszawę politycy rozumujący w kategoriach interesów narodowych, aby nie powiedzieć nacjonalistycznych, są na fali. Zamiast wspólnoty demokracji, jaką słusznie chce zbudować Biden, uważają oni raczej świat za arenę, na której ścierają się partykularne interesy poszczególnych państw.
Putin gra po swojemu
Nigdzie zderzenie ideałów Bidena z realnym życiem nie było jednak bardziej brutalne niż na szczycie z Władimirem Putinem. Amerykański prezydent nie liczył co prawda, że w Genewie doprowadzi do „resetu" relacji z Moskwą. Mówił jednak o zbudowaniu „bardziej przewidywalnych relacji", a więc zgody Putina na amerykańskie reguły gry, choć w wersji skromniejszej niż to, co miałoby obowiązywać na Zachodzie. Prezydent przedstawił 16 obszarów, które jak energetyka czy dostawy wody powinny zostać wyłączone z ataków w cyberprzestrzeni. Ostrzegł, że zamordowanie Aleksieja Nawalnego będzie miało „katastrofalne" skutki dla Rosji. Zaproponował kompleksowe negocjacje nad ograniczeniem zbrojeń, które objęłyby nie tylko strategiczne rakiety jądrowe (na co Putin się zgadza), ale też znacznie groźniejsze dla pokoju w Europie taktyczne pociski atomowe i siły konwencjonalne. I zapowiedział, że Ameryka będzie bronić suwerenności i spójności terytorialnej Ukrainy.