Protesty związkowców nie wpłyną na rząd

I mentalnie, i organizacyjnie polskie związki zawodowe tkwią w czasach, które minęły. Pokazuje to dzisiejsza manifestacja w Warszawie

Aktualizacja: 18.04.2015 22:09 Publikacja: 18.04.2015 20:48

Paweł Majewski

Paweł Majewski

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompała

Bez wątpienia związkowcy mają słuszne diagnozy. Gospodarka wychodzi z kryzysu powoli i nie widać kół zamachowych, które by ją napędzały. Jak mówią ekonomiści i niektórzy politycy, tkwimy w pułapce średniego rozwoju. Jesteśmy krajem prostego montażu, a nie innowacyjnych technologii. Członkowie związków zawodowych są ofiarami tego stanu rzeczy. Łatany z roku na rok budżet nie pozwala na podwyżki, pensje w budżetówce są odmrażane tylko przed wyborami. Wniosek związkowców? Dosypać pieniędzy do ich branż. Z pewnością rozwiązałoby to na chwilę ich problemy. Ale czy zmieniłoby to sytuację gospodarki? To wątpliwa recepta.

Tyle o mentalności. Bo jeszcze w latach 90-tych, gdy związki były silniejsze, dzięki większej ilości dużych państwowych zakładów często udawało się rząd zmusić do ustępstw. Oczywiście obie strony spuszczały z tonu, nikt nie był do końca zadowolony, ale tak pogłębiał się kryzys w edukacji, na kolei czy w służbach mundurowych.

Zbliżają się wybory i wydawałoby się, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi na ulicach Warszawy powinno być dla rządu problemem. Tak nie jest. Z wielu względów. Zaczynając od tego, że rządzący mają o wiele lepsze notowania w mediach niż wiele poprzednich ekip. Dość przypomnieć jak mocno nagłośnione było "Białe Miasteczko" pielęgniarek za rządów Jarosława Kaczyńskiego.

Ale w nowych realiach nie są w stanie odnaleźć się też związkowcy. Przejadające miliony złotych związkowe centrale, organizacyjnie nie są w stanie zrobić nic oprócz wyprowadzenia ludzi na ulice. W dzisiejszych czasach to za mało, by stać się dla rządzących partnerem. Brzmi to brutalnie, ale rzeczywistość jest taka nie tylko w Polsce, ale również w tak ugruntowanej demokracji jak Stany Zjednoczone.

W jednym z odcinków politycznego serialu "House of Cards" główny bohater, wpływowy kongresmen ściera się z lobbystą wynajętym przez związki zawodowe nauczycieli. Jak przystało na polityczny thriller fabuła tego epizodu pełna jest zwrotów akcji. Ale wachlarza środków, którymi dysponują tamtejsze organizacje pracownicze, nie da się porównać z arsenałem naszych związkowców. Narzędzia kreowania wizerunku się zmieniają i musi z nich korzystać każdy, kto próbuje przebijać się ze swoimi postulatami.

Trudno się zatem spodziewać, by w gorącym okresie przedwyborczym, obecne manifestacje były jakimś czynnikiem, który będzie wpływać na krajobraz wyborczy. W obecnej rzeczywistości społecznej nie ma już miejsca na spory na ulicy.

Bez wątpienia związkowcy mają słuszne diagnozy. Gospodarka wychodzi z kryzysu powoli i nie widać kół zamachowych, które by ją napędzały. Jak mówią ekonomiści i niektórzy politycy, tkwimy w pułapce średniego rozwoju. Jesteśmy krajem prostego montażu, a nie innowacyjnych technologii. Członkowie związków zawodowych są ofiarami tego stanu rzeczy. Łatany z roku na rok budżet nie pozwala na podwyżki, pensje w budżetówce są odmrażane tylko przed wyborami. Wniosek związkowców? Dosypać pieniędzy do ich branż. Z pewnością rozwiązałoby to na chwilę ich problemy. Ale czy zmieniłoby to sytuację gospodarki? To wątpliwa recepta.

Publicystyka
Weekend straconych szans – PiS przejmuje inicjatywę w kampanii prezydenckiej?
felietony
Marek A. Cichocki: Upadek Klausa Schwaba z Davos odkrywa prawdę o zachodnim liberalizmie
Publicystyka
Koniec kampanii wyborczej na kółkach? Dlaczego autobusy stoją w tym roku w garażach
analizy
Jędrzej Bielecki: Radosław Sikorski nie ma już złudzeń w sprawie Donalda Trumpa
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Publicystyka
Marek Migalski: Rafał Trzaskowski, czyli zmienny jak prezydent