Przywódca od 20 lat miota się po lasach i polach swojego kołchozu wielkości państwa i próbuje zagonić wszystkich do pracy. Niezależnie jednak od tego, czy Białorusini pracują czy nie, ich kraj powoli tonie, ciągnięty na dno przez coraz większe długi i kredyty, jakie wziął Łukaszenko, by utrzymać swoje gospodarstwo. Utrzymać i nic w nim nie zmieniać, bo jego zdaniem tak, jak było, było najlepiej.
A jak było ? Ano, po radziecku. Całe swe rządy Łukaszenko poświęcił temu, by zmieniając, nic nie zmienić. W rezultacie od Bugu do Dźwiny i Dniepru mamy rezerwat imienia Leonida Breżniewa, w którego czasach dorastał wąsaty prezydent i które są dla niego wzorcem z Sevres szczęśliwości i dobrobytu.
Teraz, kiedy pod naciskiem światowych cen ropy pada rosyjski rubel, ciągnie za sobą w dół swego białoruskiego, ubogiego kuzyna. O ile ceny dolarów mierzone w rublach w Moskwie są dwucyfrowe, o tyle w Mińsku – pięciocyfrowe. Kłopoty białoruskiego satelity kremlowskiego imperium są jednak tyleż gospodarcze, ile psychologiczne. Po 20 latach rządów „utrwalacza" Łukaszenki doczekał się on tego, że 60 proc. obywateli jego własnego kraju popiera, lubi i szanuje prezydenta... Władimira Putina.
Sam Batko wielokrotnie powtarzał, że „Białorusini to tacy Rosjanie, tylko lepsi". Dlatego przez dwie dekady konsekwentnie zwalczał język białoruski, białoruską symbolikę narodową i coś, co można nazwać białoruskim duchem. Dzięki niemu kraj zamieszkują więc dzisiaj obywatele, którzy może i są w jakimś stopniu tacy jak Rosjanie, a Puszkin to dla nich „swój poeta" (jak dla Łukaszenki). Na pewno jednak w większości są to pozbawieni świadomości narodowej postradzieccy „ludzie rosyjskojęzyczni": tacy jak w Naddniestrzu czy Donbasie.
Obecnie więc, gdy Łukaszenkę czeka godzina gospodarczej próby na wytrzymałość, może się okazać, że nikomu na Białorusi nie chce się już cierpieć wyrzeczeń z powodu rządów Batki. W Moskwie bowiem może i nie żyje się najlepiej, ale i tak sto razy lepiej niż w Mińsku.