Już od przynajmniej dziesięciu lat o tej zachodniej misji wojskowej i politycznej pisałem „Mr. Kurz w Afganistanie”. Wiadomo, chodzi o pana Kurza z „Jądra ciemności" Josepha Conrada, który wyjechał przed laty jako agent kompanii handlowej (kość słoniowa) do Konga i pod wpływem otaczających go okoliczności przyrodniczych i kulturowych doznał jakiegoś rodzaju obłędu i został tam na zawsze. W języku studiów strategicznych używamy tego porównania w odniesieniu do operacji „out of area", które pod wpływem zbyt długiego czasu ich prowadzenia ulegają degeneracji i zaczynają się oddalać od pierwotnego celu, inaczej: tracą sens.
Tak samo stało się z operacją afgańską USA i sił sprzymierzonych, która ruszyła w październiku 2001 roku, kilka tygodni po terrorystycznym megazamachu w Nowym Jorku i Waszyngtonie (11 września). Była ona legalna i powinno było do niej dojść. Jednak już na początku został popełniony grzech pierworodny, którego nie można było później naprawić.
Po pierwsze, nie trzeba było zajmować całego Afganistanu, tylko rejon zgrupowania Al-Kaidy, bo przecież chodziło o pojmanie bin Ladena i likwidację kwatery głównej tej siatki terrorystycznej. Po drugie, jeśli już obaliło się władzę talibów i przejęło terytorium całego kraju, trzeba było od początku to terytorium kontrolować, a nie zwijać wojska i ruszać na Irak, a tak zwaną stabilizację zostawiać NATO.
Nie miejsce i nie moment, aby się teraz wymądrzać, co dalej szło nie tak i jakie błędy zarówno USA, jak i państwa z nimi sprzymierzone (a było ich w szczycie operacji pod koniec pierwszej dekady XXI wieku niemal 40!) popełniały. Wymądrzaliśmy się w czasie niezliczonych konferencji, sam wylałem na ten temat sporo atramentu. Ale Waszyngton wiedział swoje i robił swoje. „Kto bogatemu zabroni" – jak się nieraz powiada. Nadmiar mocy i bogactwa nie skłania do finezji myślenia, do pokory, do gotowości do słuchania innych, a już zwłaszcza kompromisów z przeciwnikiem. Jest na ten temat spora literatura.
Decyzja podjęta przez prezydenta Bidena jest jak najbardziej słuszna. Nie można tam było „siedzieć" do końca świata, a nawet jeden dzień dłużej. Nic z tego nie wynikało dla trwałości jakiekolwiek narzuconego z zewnątrz rozwiązania. Już przed szczytem NATO w Lizbonie w 2010 roku prezydent Komorowski, a także kilka innych państw sojuszu, domagało się określenia terminu zakończenia operacji ISAF. W Lizbonie określono ją na koniec 2014 roku.