Czy ktokolwiek patrząc na Andrzeja Leppera przez te wszystkie lata mógł pomyśleć, że ten człowiek jest potencjalnym samobójcą? To zawsze był fighter, twardziel o grubej skórze. Przez setki lat psychiatria miała dosyć materiału, by dopracować się portretu psychologicznego potencjalnego samobójcy, bo, wbrew pozorom, nie każdy jest zdolny do samobójstwa, nie każdy pada ofiarą kieszonkowca. Oni też, ci kieszonkowcy, choć szkół nie kończyli ani psychologii nie studiowali, wiedzą doskonale, komu można „skroić” portfel, a komu lepiej nie, bo zauważy i jak się odwinie, to czasowa niezdolność do wykonywania zawodu gotowa, bo gęba owinięta bandażem zwraca uwagę.
Zatem nie bardzo widzę Andrzeja Leppera na kozetce psychoanalityka, który desperacko odradza mu zamiary samobójcze. Myślę, że nie jestem osamotniony w tym odczuciu. Nie chcę gdybać, ani się wymądrzać na podstawie dwóch nagłówków i trzech głupich komentarzy. Poczekamy. Ale mam prawo do swoich odczuć, nie? Już raczej zainteresowałbym się, czy to rusztowanie, które przylega ponoć do jego biura, dawno tam stoi, bo, jak słyszę, stosunkowo niedawno i właściwie nie wiadomo, po co. No i jak to jest, że Andrzej Lepper przed śmiercią poumawiał się na kilka spotkań na następny dzień, jakby nigdy nic, dokładnie tak samo, jak dyrektor Michniewicz swego czasu.
Jak czytam, „Gazeta Polska” ma dowody świadczące, ze Andrzej Lepper zamierzał potwierdzić przed sądem wersję Jarosława Kaczyńskiego, co więcej, obawiał się o swe życie. Cóż, jak mawiają w służbach, rubel za wejście, dwa za wyjście.
Czy nie za dużo tych samobójstw? Czy to nie jest przerażające, jak sobie popatrzymy, ile tych śmierci? W normalnych krajach grasują seryjni mordercy i nieznani sprawcy, w Polsce zdaje się grasować nieznany seryjny samobójca.
Ta kadencja rządów „Miłości i Dobrości” kojarzy mi się z jakimś koszmarnym dworem, w którym trwa upiorny bankiet, a nad ranem na majdanie znajdują się porzucone trupy. Znajdziemy tam ministra zajmującego się katastrofą smoleńską, pociętego piłą mechaniczną przez swego syna, który zdołał zabić i pociąć swego, większego od siebie ojca, usunąć ślady krwi, zawieźć pocięte zwłoki do jeziora, wrócić i zapomnieć wszystko. Znajdziemy tam zabitego biskupa, który ponoć odebrał sms-a od jednej z ofiar w Smoleńsku, znajdziemy szefa ekipy architektów, który w trakcie oczekiwania na wyjazd do Smoleńska zginął w wypadku, dyrektora Michniewicza, chorążego - szyfranta, który powiesił się tak uprzejmie, że zachował swoje wydruki z konta w wodoszczelnej teczce, żeby już się tak koledzy z policji nie męczyli identyfikacją, znajdziemy powieszonego oficera - szyfranta z MW, znajdziemy funkcjonariuszkę ABW, która popełniła samobójstwo, red Knyża, doc. Ratajczaka, co to kierował samochodem, mimo że był już w stanie rozkładu, ludzie, czy tego wszystkiego nie jest trochę za dużo?