Ostatnim kanclerzem, który odwiedził Fort de Bregancon, średniowieczną twierdzę ulokowaną na szczycie malutkiej wysepki przed francuską riwierą, był Helmut Kohl. Zaprosił go w 1985 r. François Mitterrand. Bo też to szczególny zaszczyt, którego dostępuje najwyżej jeden zagraniczny przywódca w ciągu roku. W 2018 r., w środku negocjacji nad brexitem, była nim Theresa May.
Rok później wspaniały zachód słońca nad Morzem Śródziemnym mógł tu podziwiać Władimir Putin – Macron liczył, że to pomoże w „resecie" stosunków z Moskwą.
Tym razem przyszła kolej na panią kanclerz. Po trzech latach daremnych prób przekonywania Niemców do ambitnego planu budowy federalnej Europy wokół unii walutowej wreszcie nastąpił przełom w relacjach między dwoma brzegami Renu. W wyniku czterech dni i nocy morderczych negocjacji Merkel i Macron zdołali w lipcu przeforsować wart 750 mld euro Fundusz Odbudowy Europy po pandemii, choć nie bez poważnych ograniczeń wymuszonych przez koalicję „oszczędnych" kierowaną przez holenderskiego premiera Marka Ruttego. Kanclerz co prawda nie zgodziła się na euroobligacje, ale jednak przystała na emisję w ograniczonym stopniu wspólnych instrumentów dłużnych, byle uratować Unię. We wtorek najpierw kanclerz, a potem prezydent zadzwonili z kolei do Władimira Putina, narzucając reszcie Wspólnoty strategię wobec kryzysu białoruskiego.
– W półfinałach Ligi Mistrzów będą rywalizować PSG i RB Leipzig oraz Olimpique Lyon i Bayern Munich. W Brukseli, jak i na boisku, Francja i Niemcy są motorem Europy! – pisał 16 sierpnia na Twitterze Macron.
Sen o powrocie do czasów, gdy francusko-niemiecki tandem sterował (dużo mniejszą niż dziś) Unią, przerwał jednak Recep Erdogan. Dla Francji nie ma dziś większego zagrożenia dla Unii niż ambicje tureckiego prezydenta.