Przed 24 laty poszło o 63 tysiące głosów, które omyłkowo nie zostały wzięte pod uwagę w czasie liczenia wyników wyborów na Florydzie. Ich znaczenie było kluczowe, bo w tym stanie Bush wygrał minimalną (1,7 tys. głosów) większością. A ze swoimi 25 głosami elektorskimi Floryda rozstrzygnęła o tym, kto będzie 43. prezydentem kraju. Sąd Najwyższy, w którym przewagę 5 do 4 mieli wówczas sędziowie konserwatywni, nie zgodził się jednak na ponowne przeliczenie głosów. To spowodowało, że minimalną większością 271 do 266 głosów elektorskich zwycięstwo odniósł Bush.
Tym razem sprawa jest bardziej złożona. Ale decyzja dziewięciu sędziów także może rozstrzygnąć o wyniku wyborów, choć w sposób nie aż tak bezpośredni. Sąd Najwyższy musi zdecydować, czy przystać na decyzje dwóch stanów, Kolorado i Maine, które wykluczyły Trumpa z udziału w prawyborach mających desygnować kandydata Partii Republikańskiej. Powołują się oni na 14. poprawkę do konstytucji, która nie pozwala ubiegać się o funkcje publiczne osobom, które złożyły przysięgę na ustawę zasadniczą, a później brały udział w insurekcji przeciw legalnemu porządkowi prawnemu.
Czytaj więcej
Sekretarz stanu Maine, Shenna Bellows, wykluczyła Donalda Trumpa z udziału w prawyborach prezydenckich, które mają odbyć się w tym stanie na początku 2024 roku.
Zapis, który powstał zaraz po wojnie domowej i miał wykluczyć z życia publicznego zwolenników Konfederacji, nigdy nie był później wykorzystywany przeciwko kandydatowi na prezydenta. Ale też nigdy nie było prezydenta, który wystąpił przeciw legalnie wybranemu następcy, jak to zrobił Trump 6 stycznia 2021 roku. Sędziowie będą więc musieli improwizować.
– Sąd Najwyższy stanie przed niezwykle trudną decyzją. Jeśli poprze stanowisko Kolorado i Maine, może zostać oskarżony o łamanie demokracji poprzez wykluczenie z udziału w wyborach faworyta jednej z partii. Ale jeśli podejmie odwrotną decyzję, będzie ona uznana za odrzucenie oskarżeń wobec Donalda Trumpa, co także może oznaczać zagrożenie dla demokracji czy wręcz zachętę do pójścia w jego ślady przez innych populistycznych polityków – mówi „Rzeczpospolitej” Bruce Stokes, ekspert powiązany z londyńskim Chatham House.