Pedro Sanchez w tym tygodniu zostanie zatwierdzony przez parlament na kolejne cztery lata na czele rządu. Socjalistyczny premier zdołał zbudować większość 179 deputowanych w 350 zgromadzeniu. Poza rodzimą PSOE i bardziej radykalną, lewicową Sumar, może też liczyć na głosy dwóch ugrupowań katalońskich (Republikańską Lewicę Katalonii, ERC i konserwatywną Junts per Catalunya, JpCat, Razem dla Katalonii) oraz szereg mniejszych ugrupowań regionalnych, w tym powiązany w przeszłości z ETA Bildu.
Ale cena tego jest wysoka. W szczególności w porozumienie z JpCat wpisano amnestię dla tych organizatorów nielegalnego referendum niepodległościowego z 2017 roku, którzy do tej pory nie zostali osądzeni. Chodzi o około tysiąc osób, w tym zbiegłego do Brukseli ówczesnego przewodniczącego władz wspólnoty autonomicznej Carlesa Puigdemonta.
Hiszpanie są podzieleni
- To jest temat, który głęboko dzieli Hiszpanów. Uważają, że amnestia łamie zasadę równości wobec prawa. Taką inicjatywę można podjąć tylko w oparciu o szeroki konsensus społeczny. Tymczasem go nie ma także dlatego, że Sanchez nigdy nie wytłumaczył swoich intencji - mówi „Rz” Oriol Bartomeus, politolog związany z Uniwersytetem w Barcelonie.
Czytaj więcej
Domagając się wpisania na listę oficjalnych języków Unii Europejskiej katalońskiego, galicyjskiego i baskijskiego, premier Hiszpanii wywołał burzę. W całej Europie mowy regionalne są potencjalnym elementem wywrotowym.
Od wielu dni przeciwko darowaniu kar katalońskim nacjonalistom protestują tysiące osób przed siedzibą PSOE w Madrycie. Jednak w niedzielę protesty zorganizowano w każdej z 52 stolic prowincji (chodzi o mniejsze jednostki terytorialne od 17 wspólnot autonomicznych). Wzięło w nich udział przynajmniej setki tysięcy osób. Zachęca do nich lider konserwatywnej Partii Ludowej (PP) Aberto Nunez Feijoo, ale także przywódca post-frankistowskiego Vox. Chce on nawet zorganizować 22 listopada strajk generalny, choć jego sukces wydaje się dziś wątpliwy.