Debaty telewizyjne nie mają już takiego znaczenia, jak w czasach przedinternetowych, ale ta mogła mieć, zważywszy, że była to jedyna szansa dla liderów partii opozycyjnych, by powiedzieć coś tym widzom TVP, którzy nie oglądają innych mediów, nie korzystają z internetu lub poruszają się po nim wyłącznie w pisowskiej bańce. Była to też debata śmiertelnie niebezpieczna dla PiS, bo mogła przekonać część elektoratu tej partii, by zostać w domu. To oni mieli najwięcej do stracenia, bo to ich telewizja, a widownia to w większości ich elektorat.
Jak zatem było? Różnie i dziwnie. Różnie, bo jedni byli zaskakująco gorsi, a inni zaskakująco lepsi od oczekiwań, a dziwnie, bo przede wszystkim debata miała beznadziejny format, nie miała prowadzących dziennikarzy, tylko lektorów odczytujących napisane bełkotem z Nowogrodzkiej pytania i sprawiała wrażenie, jakby najważniejsi gracze byli najgorzej przygotowani i nie do końca wiedzieli, po co w niej biorą udział.
Hołownia czuł format
Okazję wykorzystali przedstawiciele mniejszych ugrupowań: przede wszystkim Szymon Hołownia, ewidentny zwycięzca debaty, Joanna Scheuring-Wielgus z Lewicy i niestety Krzysztof Bosak z Ruchu Narodowego będącego częścią Konfederacji. W mniejszym stopniu skorzystał też Krzysztof Maj z Bezpartyjnych Samorządowców. Hołownia – co nie jest zaskoczeniem – najlepiej czuł format telewizyjny, mówił swoje, w większości w sposób prosty i zrozumiały. Emanował pewnością siebie i swoich racji. Zazwyczaj dość antypatyczny, z nadmiernie rozbuchanym ego, w debacie prezentował się profesjonalnie i wzbudzał zaufanie umiarkowanym przekazem, umiejętnie odróżniając się od języka sporu PO–PiS, ale nie zostawiając też cienia wątpliwości, że należy do opozycji antypisowskiej. Bardzo dobrze też wybrzmiała wypowiedź, że w obliczu wojny nie wolno szukać wrogów wewnątrz Polski, bo prawdziwi są za granicą.
Czytaj więcej
Władza się przygotowuje na to, że odda tę władzę i Mateusz Morawiecki będzie świetnym kozłem ofia...
Wbrew obawom twitterowej lewicowej bańki, która udział w debacie Joanny Scheuring-Wielgus potraktowała jak zapowiedź klęski, reprezentantka Lewicy zaliczyła bardzo udany występ. Trzymała się partyjnego przekazu, nie wdawała w przepychanki, a gdy było trzeba, zgasiła Mateusza Morawieckiego, mówiąc, że zachowuje się jak dwulatek w piaskownicy. Była w debacie jedyną kobietą, i to też dobrze kontrastowało z resztą polityków. Włodzimierz Czarzasty, bodaj najbardziej antypatyczny z polskich przywódców partyjnych, wygrał, odkładając na bok ego i wysyłając osobę sympatyczną i dobrze przygotowaną. Dobrze radził sobie także Krzysztof Bosak, który z racji formatu mógł bez przeszkód prezentować Konfederację jako siłę antyukraińską i antyimigrancką. Ponieważ oś sporu przebiegała gdzie indziej, nikt nie zwracał uwagi na to, co mówi, i to jest mój jedyny zarzut do reprezentantki Lewicy, bo zazwyczaj walka z ksenofobią i rasowymi uprzedzeniami należy do lewicowego abecadła. PiS już parę dni temu zorientował się, że zbyt mocno atakując Konfederację, szkodzi sam sobie, więc oczywiście ignorował Bosaka całkowicie.