Co najważniejszego im pani zawdzięcza?
Z domu wyniosłam przede wszystkim pracowitość. Świadomość, że do wszystkiego trzeba dojść samemu, własną ciężką pracą. I że nie wolno się poddawać. Wyniosłam też szczerość. Nie umiem udawać, w relacjach między ludźmi najważniejsza jest prawda. Rodzice powtarzali mi, że nie wolno kłamać, że warto być sobą, nawet jeśli nie wszystkim się to podoba. Nie można tylko nikogo krzywdzić, ale szczerość popłaca. Chociaż u mnie specjalnie nie popłacała.
Cały czas się pani śmieje, a w środowisku mówią o pani, że ma trudny charakter. Z czego się to bierze?
Jestem wesoła i pogodna, ale jak mi się nadepnie na odcisk, to potrafię być bardzo nieprzyjemna. Może jestem zbyt bezpośrednia. Nie kalkuluję, potrafię powiedzieć zbyt dosadnie. Umiem walczyć o swoje, tupnąć i odezwać się, jeśli dzieje mi się krzywda. Za to chyba wiele osób mnie nie znosi. Wiem, że nigdy nie byłabym dobrym politykiem, bo nie potrafię owijać w bawełnę. To pewnie dla ludzi jest jakiś problem, ale dla mnie białe jest białe, a czarne – czarne. Poza tym ta zła opinia o moim charakterze bierze się z tego, że źle wyglądam. Śmieję się, że ludzie odbierają mnie po mimice, która, nazwijmy to, jest nieprzyjemna. Kłóci się z moim charakterem, zostawia złe wrażenie. W wywiadach parę razy za miła nie byłam, ale tylko wtedy, gdy raziła mnie niekompetencja. Gdy ktoś pytał o kajaki. To tak, jakbym ja na dzień dobry nazwała pana pismakiem.
Anita Włodarczyk mówiła mi, że podziwia panią za igrzyska w Londynie, kiedy potrafiła pani wywalczyć brązowy medal, chociaż w trakcie przygotowań dowiedziała się pani o śmierci ojca. To było najtrudniejsze zadanie w karierze sportowej?
Tak, piekielnie trudne. Oczywiście dla nikogo odejście taty nie jest łatwe, ale dla mnie to był podwójnie mocny cios. Tata był wielkim fanem sportu i jego marzeniem było zobaczyć mnie na igrzyskach. Niewiele zabrakło. Nie wiedziałam, co robić. Na początku miałam w sobie olbrzymią złość, dwa, trzy dni trenowałam jak szalona, z podwójną mocą. Chyba musiałam wyrzucić z siebie wszystkie emocje. Przez następne pięć dni nie robiłam za to nic. Nie byłam w stanie, nie mogłam do siebie dojść. Dostałam tydzień wolnego, żeby uporać się z nową sytuacją. Najgorsze było poczucie, że nie mogę się z niczego cieszyć, że nie mogę być radosna, bo mi nie wypada. Myślałam, że jeśli założę jakąś bardziej kolorową bluzkę, to ktoś pomyśli, że jesteś nienormalna, bo zmarł mi tata, a chodzę tak ubrana. Przełamywanie się nie było łatwe. Nie mogłam spać, chodziłam jak robot – na treningu przestawiałam się na pracę, a kiedy się kończył, wracałam do domu smutna i ryczałam do poduszki. Długo nie mogłam się pozbierać.
Jak do tego podszedł trener Marcin Witkowski?
Wtedy miałam do niego olbrzymi żal o to, jak się zachował, ale teraz wiem, że musiało tak być. Później zresztą trener sam mnie przeprosił, ale na ostatniej prostej przed igrzyskami nie mogłam liczyć na taryfę ulgową. Kiedy wróciłam do treningu, narzucił wielki rygor. Nie pozwolił na pokazywanie słabości, dużo wymagał. Miał twardą rękę i wiedziałam, że chociaż zmarł mi tata, nikt tu ze mną nie będzie się cackał. Ale to mnie zebrało do kupy, wiedziałam, że nie trenuję tylko dla siebie, że razem z trenerem i Julią Michalską tworzymy zespół i że za nich także jestem odpowiedzialna. Miałam też taką chęć, pewnie wyda się to panu głupie, żeby tata mnie z góry zobaczył i żeby był ze mnie dumny.
Myślała pani o nim, płynąc?
Przed samym startem z nim „rozmawiałam", prosiłam, żeby dał mi siłę, żebym mimo kontuzji pleców mogła wrócić i popłynąć ten finał. W samym biegu to już było inne skupienie, znowu włączył się tryb „praca", musiałam zrobić to, co umiałam najlepiej, i dobrze wyszło. Spełniło się moje marzenie: po pierwsze, w ogóle wystartowałam na igrzyskach, po drugie, wywalczyłam brązowy medal, który wtedy był dla mnie jak złoty.
Pamięta pani w ogóle finisz?
Nie, oglądałam tylko powtórki. Wiem, co się działo, bo opowiadała mi Julia i ludzie, którzy oglądali naszą walkę do końca. Ostatnich 200, 300 metrów nie jestem w stanie sobie przypomnieć, mam tylko jakieś przebłyski. Odcięło mnie zupełnie, wszystko mnie bolało, doszłam do siebie dopiero na dekoracji. Ale także podium bardziej świadome było dopiero cztery lata później w Rio de Janeiro.
Medal z Londynu jest cenniejszy, mimo że brązowy? Kosztował więcej sił?
Przed Londynem nie byłam świadoma, w jakich zawodach będę uczestniczyć. To znaczy, oczywiście wiedziałam, że są to igrzyska, ale chyba do końca nie zdawałam sobie sprawy z rangi tej imprezy. Byłam już na tym torze, znałam też rywalki, właściwie wszystko różniło się od wcześniejszych zawodów tylko kółkami olimpijskimi. Znajdowałam się w jakiejś euforii, czułam radość sportowego święta, jednak dopiero w Rio wiedziałam, o co chodzi. Tam znałam swoją wartość, wiedziałam, po co przyjechałam. W 2016 roku było trudniej, bo nie mogłam już być anonimowa. Byłyśmy z Natalią Madaj pod ostrzałem.
Mistrzostwo olimpijskie, Europy i świata. Zdarza się pani odfrunąć z dumy przed lustrem?
Odfrunąć to nie, ale myślę, że dokonałam niemożliwego. Nigdy nie zakładałam, że będę aż tak związana ze sportem. Poza tym miałam wiele do udowodnienia ludziom, którzy we mnie nie wierzyli i chcieli mi wybić wioślarstwo z głowy. Chciałam im pokazać, że nie zawsze liczy się wzrost, ale ważna jest przede wszystkim praca, serce i pasja do tego, co się robi.
Pani kariera jest taka trochę na przekór?
Nawet nie trochę. Mam 172 centymetry wzrostu, według wielu o przynajmniej osiem za mało, by w wioślarstwie odnosić sukcesy. Ale to nie ja byłam za mała. Zdobyłam złote medale na przekór niedowiarkom, jak ja to mówię – tym wszystkim małym ludkom, którzy skreślali mnie tylko ze względu na centymetry. Czuję olbrzymią satysfakcję, udowodniłam im, jak się mylili. Przetarłam drogę w wiosłach wielu kolejnym dziewczynom. Nieważne, że ktoś będzie ci mówił, że się nie nadajesz, ważne jest to, co czujesz sama.
Nie było chwil, kiedy chciała pani rzucić to wszystko i zrezygnować?
Oczywiście, że były. Raz nawet wysadzono mnie z łódki na pomost i powiedziano, że do niczego się nie nadaję. Bywało, że jak zdobywałam z kimś medal w dwójce, to słyszałam, że to zasługa tylko tej drugiej osoby, a ja byłam zaledwie tłem. Krytyka spadała na mnie nawet wtedy, gdy zostawałam mistrzynią świata. Nie wierzyłam w to, co słyszę, ale to były takie momenty, kiedy wszystkiego mi się odechciewało. Najmniej wierzyłam w siebie przed Rio, po paskudnej kontuzji, której doznałam trzy miesiące przed igrzyskami. Odpadnięcie z tej imprezy w taki sposób byłoby dla mnie upokarzające. Wolałabym dopłynąć jako ostatnia, niż przegrać swoje marzenia w taki sposób.
Dlaczego?
Bo zniszczyłabym cztery lata nie tylko swojej pracy, ale też pracy Natalii i trenera. Wszystkich ludzi, którzy na mnie stawiali, mojego męża, który musiał mnie znosić. To byłby zbyt błahy powód, by się poddać, wiedziałam, że bym sobie z tym nie poradziła. To nie byłaby zwykła porażka.
Wyglądało to bardzo poważnie, bo straciła pani czucie w nogach podczas treningu.
To był normalny przejazd treningowy na 1500 metrów, na maksa. Ścigaliśmy się z inną osadą, bo trener zawsze lubił rywalizację. Po kilometrze tak mnie coś zakłuło w plecach, że byłam w stanie tylko krzyknąć z bólu i zostać w pozycji, w której siedziałam. Natalia nie wiedziała, co się stało, bo siedziała za mną. Powiedziałam tylko, że to już koniec. Nie mogłam się wyprostować ani poruszyć nogami. Katastrofa. Kiedy wyciągnęli mnie z łódki, nie byłam w stanie pokonać choćby jednego schodka, spodziewałam się prawdziwego dramatu, widziałam bezsilność mojego męża, który nie wiedział, czy ma mnie podnieść, przytrzymać, czy łapać. To było straszne.
Jak się fachowo nazywa to, co panią spotkało?
Na miejscu miałam konsultację fizjoterapeuty i lekarza, ale dzwoniłam też do lekarzy, którzy prowadzili mnie poza kadrą. Na drugi dzień byłam już w Warszawie, zrobiono mi rezonans, USG i wiedzieliśmy, co mi jest. Przerażenie było ogromne, bo naprawdę czułam, że to już jest koniec. Miałam blokadę i przeciążenie stawu krzyżowego, poszły tak zwane spazmy, mięśnie mi się zaklinowały. Bardziej obrazowo – zrobił się taki obrzęk, że na plecach miałam bochenek chleba.
Wygrała pani z tym urazem siłą woli? Znowu trzeba było się sprawdzić z bólem?
Do tej kontuzji pleców przebyłyśmy okres przygotowawczy jak nigdy do tej pory. Wiedziałyśmy, że już wtedy jesteśmy w życiowej formie, którą do igrzysk trzeba tylko podtrzymać. Nasz wynik w Rio został wypracowany wcześniej, a paradoksalnie doszła świeżość. Komuś może się wydawać dziwne, że nie trenowałam przez osiem tygodni i pokazałam taką moc, ale wcześniej mój organizm był zwyczajnie tak wyeksploatowany, że należał mu się odpoczynek. Mąż powtarzał mi, że jak wypocznę, będę mocniejsza. Miał rację.
Jakie uczucie było w pani najsilniejsze, kiedy okazało się, że zdobyłyście złoty medal?
Pomyślałam: „w końcu".
Ulga?
Tak. Zejście ciśnienia. Nareszcie udało się, niczego nie brakowało, byłam zdrowa, przygotowana i wszystko zagrało tak, jak miało zagrać. Zrobiłam to, co chciałam. A wszyscy, którzy w to nie wierzyli, powinni sami sobie zinterpretować to, co osiągnęłam.
A jak interpretować to, iż nawet po złocie w Rio mówiła pani, że brakuje pani pewności siebie?
Nadal tak jest, bo to się nie wyklucza. Można spytać mojego męża, trenera, koleżanek – zawsze byłam czarnowidzem i myślałam, że się nie uda. Może to kolejny dowód kariery na przekór – nie tylko innym, ale także sobie. Być może było mi to niezbędne do odniesienia sukcesu. Chyba wolę, żeby coś mnie pozytywnie zaskoczyło, niż rozczarowało. Rozczarowania są zbyt bolesne.
Ten brak wiary w siebie przekłada się na życie prywatne?
O matko, oczywiście! Jestem skrajną pesymistką, nikt nie marudzi tak jak ja. Na przykład marzyliśmy o domu, a jak mieliśmy zacząć budowę, mówiłam, że nigdy nam się nie uda. Teraz wychodzi na to, że za dwa miesiące będziemy się przeprowadzać. Mój Michał mi powtarzał, że im więcej przed zawodami marudziłam, tym później miałam lepszy wynik.
Michał – także mistrz Polski w wioślarstwie – to najlepsze, co pani dał sport?
Wiosła dały mi męża, a z tego wszystkiego córkę. Z Michałem znamy się długo, zaczęłam chodzić na treningi w listopadzie, a już w czerwcu byliśmy parą. Za miesiąc będziemy obchodzić 18. rocznicę znajomości. Dużo razem przeszliśmy. Kiedy wyjeżdżałam do szkoły sportowej, mówił mi, że nie wiadomo, co z tego wyjdzie. A wyszło. To moja bratnia dusza, ale też potwierdzamy tę teorię o przeciwieństwach, które się przyciągają. Mój mąż jest opanowany, a ja jestem furiatką i raptusem.
Po tych latach rozjazdów poznajecie się teraz na nowo?
Nie, bo teraz to on wyjeżdża. Właśnie wraca z Pucharu Świata w Bułgarii. Znów nie jest łatwo, ale inaczej, bo kiedy kobieta zostaje sama w domu z dzieckiem, potrzebuje bliskości w inny sposób. Mamy córkę, która rośnie z dnia na dzień, a Michał tego nie obserwuje. Staramy się być z nim jak najwięcej, na tyle, na ile pozwalają mu na to zgrupowania, ale to trudny temat. Kiedy Michał był w domu, jak to facet, myślał innymi kategoriami. Był chyba bardziej zaradny.
Zapomniała już pani o tych walizkach, których przez kilkanaście lat kariery nie wynosiła pani nawet z przedpokoju?
Kiedy mamy jechać z mężem na jego obóz, to wkurza mnie strasznie, że znowu muszę się pakować. Mimo tylu lat w sporcie nadal nie potrafię wybrać rzeczy, które będą mi potrzebne. Moje walizki są w garażu, straszą, bo tak ich dużo. Nigdy nie myślałam, że w sporcie tyle osiągnę, a teraz uczę się, jak to jest w ogóle bez sportu. Do wioseł trafiłam przecież przez przypadek, a ułożyły mi całe życie.
Jak wyglądał ten przypadek?
Moja nauczycielka wychowania fizycznego była wioślarką. Cały czas powtarzała mi, że widzi we mnie „to coś". Mimo mojego niskiego wzrostu doceniała pracę i zaangażowanie na lekcjach i namawiała na treningi, ale przekonanie mnie zajęło jej ze trzy miesiące. To były czasy, kiedy na WF się czekało, a kiedy zapomniało się stroju albo kobiece sprawy nie pozwalały ćwiczyć, była rozpacz. Ja i wiosła to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale już taka jestem, że jak mi się coś spodoba, to wchodzę na sto procent. Byłam silna jak na swój wiek i kategorię, ale nikt nie wiedział, w którą stronę to pójdzie, bo zaczynałam ćwiczenia zimą, czyli na ergometrze. Na wodzie jednak nie zawiodłam.
Podobno czuje pani wodę.
Nieskromnie powiem, że tak. Techniki nie mam wzorowej, nie można mnie pokazywać dzieciom, bo nie wiosłuję idealnie, ale czuję wodę doskonale.
Tyle że ja nie wiem, co to znaczy „czuć wodę".
To trudne do wytłumaczenia. Wiem, kiedy łódka płynie, a kiedy nie. Wiem, jak rozłożyć siłę, którą wkłada się na początku przeciągnięcia, tak by łódka płynęła jeszcze szybciej, a nie żeby zaczynała hamować. Płyniemy razem, ja jej nie przeszkadzam. Kiedyś jeden z trenerów powiedział mi, że w wioślarstwie chodzi o to, by jak najmniej się męczyć. Chyba potrafiłam to robić.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk
redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95