To już się właściwie zaczęło. Od 1980 roku liczba niebezpiecznych fal upałów zwiększyła się pięćdziesięciokrotnie, a staną się one jeszcze częstsze. Pięć najcieplejszych lat w Europie od roku 1500 zdarzyło się po 2002, a IPCC zapowiada, że z czasem po prostu pracowanie na zewnątrz o tej porze roku będzie w niektórych częściach świata niezdrowe. Nawet jeśli zrealizujemy cele paryskie, w miastach w rodzaju Karaczi czy Kalkuty będzie co roku dochodzić do śmiercionośnych fal upałów podobnych do tych, jakie sparaliżowały je w 2015 roku, gdy od gorąca zginęły tysiące mieszkańców Indii i Pakistanu. Przy czterech stopniach fala śmiercionośnych upałów w Europie 2003 roku, gdy dziennie ginęło do dwóch tysięcy osób, będzie latem czymś normalnym. To była jedna z największych klęsk pogodowych w dziejach kontynentu, która spowodowała śmierć trzydziestu pięciu tysięcy Europejczyków, w tym czternastu tysięcy Francuzów; dziwnym zbiegiem okoliczności, jak zauważył William Langewiesche, niedołężni znieśli ją raczej dobrze w domach opieki i szpitalach tych zamożnych państw. Najwięcej zgonów wystąpiło wśród względnie zdrowych ludzi w starszym wieku, często pozostawianych w domu przez rodziny uciekające przed upałem na wakacje, przez co trupy gniły wiele tygodni, czekając na powrót krewnych.
A będzie jeszcze gorzej. Zespół badawczy Ethana Coffela obliczył w 2017 roku, że przy trzymaniu się „rutynowego" rozwoju wypadków liczba dni cieplejszych od niegdyś najcieplejszych w roku może do 2080 zwiększyć się sto razy. A może nawet dwieście pięćdziesiąt. Coffel stosuje jednostkę miary „osobodzień", która łączy liczbę osób odczuwających skutki z liczbą dni. Każdego roku byłoby od stu pięćdziesięciu do siedmiuset pięćdziesięciu milionów osobodni o „temperaturach mokrego termometru", odpowiadających najpoważniejszym, czyli śmiercionośnym, falom upałów dzisiaj. Milion osobodni rocznie miałoby do czynienia z nieznośnymi „temperaturami mokrego termometru" – połączeniami ciepła i wilgotności, z którymi ludzki organizm nie byłby w stanie sobie poradzić. Bank Światowy ocenia, że do końca stulecia najchłodniejsze miesiące w tropikalnej części Ameryki Południowej, w Afryce i na Pacyfiku będą prawdopodobnie cieplejsze niż najcieplejsze miesiące końca dwudziestego wieku.
Niepokojący brak jasności
Wtedy także zdarzały się rzecz jasna fale upałów, i to śmiertelne; latem 1998 roku w Indiach zmarło dwa i pół tysiąca osób. Ostatnio temperatury skoczyły jeszcze bardziej. W 2010 roku zginęło pięćdziesiąt pięć tysięcy Rosjan, z czego siedemset dziennie w samej Moskwie. W 2016, w trakcie wielomiesięcznej fali upałów na Bliskim Wschodzie temperatura w Iraku przekroczyła 100 stopni Fahrenheita [czyli 37,8 st. C – red.] w maju, 110 [43,3 st. C – red.] w czerwcu i 120 [48,9 st. C – red.] w lipcu, spadając poniżej 100 stopni Fahrenheita jedynie nocą („The Wall Street Journal" donosił, iż pewien szyicki duchowny w An-Nadżafie ogłosił, że upał jest skutkiem elektromagnetycznego ataku wojsk amerykańskich, czemu przytaknęła część państwowych meteorologów). W 2018 na południowym wschodzie Pakistanu odnotowano najwyższą temperaturę w historii pomiarów. W Indiach jeden dzień powyżej 95 stopni Fahrenheita [czyli powyżej 35 st. C – red.] zwiększa roczną śmiertelność o trzy czwarte procent; przez wiele dni w maju 2016 roku temperatury przekraczały 120 stopni Fahrenheita [48,9 st. Celsjusza – red.]. W Arabii Saudyjskiej, gdzie temperatura latem często dochodzi do takiego poziomu, zużywa się siedemset tysięcy baryłek ropy [czyli 111,38 megalitrów (Ml)] dziennie, przede wszystkim w celu zasilania klimatyzacji. To oczywiście pomaga wytrzymać gorąco, lecz klimatyzatory i wiatraki już zużywają bite dziesięć procent elektryczności na świecie. Zapotrzebowanie ma wzrosnąć trzykrotnie, a może nawet czterokrotnie do roku 2050; pojawił się szacunek, że świat już w roku 2030 będzie używał siedemset milionów klimatyzatorów więcej. Inni autorzy sugerują, że do 2050 na całym świecie będzie ponad dziewięć miliardów przyrządów chłodniczych różnego rodzaju więcej. Ale z wyjątkiem klimatyzowanych centrów handlowych w ZEA nie ma ani ekonomicznego, ani tym bardziej „zielonego" sensu hurtowo klimatyzować najgorętszych połaci świata, z których wiele należy jednocześnie do najbiedniejszych. I kryzys będzie rzeczywiście najostrzejszy na Bliskim Wschodzie i nad Zatoką Perską, gdzie w 2015 roku zanotowano temperaturę 163 stopni Fahrenheita [72,8 st. C – red.]. Już za kilka dziesiątków lat hadżdż [pielgrzymka do Mekki – red.] stanie się fizyczną niemożliwością dla wielu spośród dwóch milionów muzułmanów, którzy obecnie co rok go odbywają.
Problem nie sprowadza się do samego hadżdżu ani do samej Mekki. W zagłębiu trzciny cukrowej w Salwadorze aż jedna piąta ludności, w tym ponad jedna czwarta mężczyzn, cierpi na chroniczną chorobę nerek, przypisywaną odwodnieniu przy uprawie pól, z których jeszcze przed dwudziestoma laty bez trudu zbierali plony. Dzięki dializie, która jest droga, cierpiący na niewydolność nerek mogą przeżyć pięć lat; bez niej mogą liczyć na parę tygodni. Skutki obciążenia cieplnego mogą rzecz jasna odczuć nie tylko nerki. W chwili, kiedy piszę to zdanie, na kalifornijskiej pustyni w połowie czerwca za drzwiami jest 121 stopni Fahrenheita [49,4 st. C — red.]. A nie jest to rekord.
Między innymi to mają na myśli kosmologowie, gdy podkreślają zupełne nieprawdopodobieństwo ewolucji czegoś tak zaawansowanego jak ludzka inteligencja w tak niesprzyjającym życiu wszechświecie: każda nienadająca się do życia planeta przypomina, jak niepowtarzalny zbieg okoliczności konieczny jest do wytworzenia równowagi klimatu, w której utrzyma się życie. Nie znamy żadnego inteligentnego życia, jakie kiedykolwiek wyewoluowałoby w Kosmosie poza wąskim przedziałem temperatur „sfery Złotowłosej", który obejmuje całość ewolucji człowieka, a który właśnie opuszczamy, być może na zawsze.
Jak bardzo się ociepli? Pytanie wygląda na naukowe, wymagające fachowej wiedzy, jednak odpowiedź jest całkowicie ludzka, to znaczy polityczna. Groźba zmiany klimatu jest nieuchwytna; niepewność sprawia, że ciągle przybiera inne kształty. Kiedy Ziemia ociepli się o dwa stopnie, a kiedy o trzy? O ile zmieni się poziom morza do roku 2030, 2050, 2100, gdy nasze dzieci będą zostawiać Ziemię swoim dzieciom i wnukom? Które miasta zostaną zalane, które lasy wyschną, które spichlerze opustoszeją? Owa niepewność jest jedną z najdonioślejszych metanarracji, jakie w najbliższych dekadach wniesie do naszej kultury zmiana klimatu. To niepokojący brak jasności co do tego, jak będzie wyglądał świat, w którym żyjemy, za dziesięć, dwadzieścia lat, kiedy będziemy mieszkać w tych samych domach i spłacać te same kredyty, oglądać te same programy w telewizji i składać apelacje do tych samych sędziów Sądu Najwyższego. Co prawda naukowcy nie wiedzą kilku rzeczy o reakcji układu klimatycznego na cały ten dwutlenek węgla, którym napełniliśmy powietrze, niepewność co do tego, co się stanie, bierze się nie z niewiedzy, tylko przede wszystkim z pytania, jak zareagujemy. To znaczy z tego, ile jeszcze dwutlenku węgla postanowimy wypuścić, co jest pytaniem do nauk nie przyrodniczych, tylko humanistycznych. Klimatolodzy są dzisiaj w stanie z niesamowitą precyzją przewidzieć, gdzie uderzy huragan i jaką będzie miał siłę nawet po tygodniu; nie tylko dzięki dobrym metodom, ale dlatego, że znane są wszystkie dane wejściowe. Modele globalnego ocieplenia są równie dobre, lecz zasadnicza kwestia pozostaje tajemnicą: co zrobimy?