Co robiła?
Była księgową, dorabiała też jako ławnik. Codziennie wstawała o czwartej rano, ogarniała gospodarstwo i jechała autobusem do pracy. Na pewno było jej ciężko, ale teraz może być dumna. Wszyscy jesteśmy pracowici i trzymamy się razem.
Świetnie mieć w domu taki wzór. Charakter ma pani po niej?
W dużej mierze tak, ale charakter człowieka budują też doświadczenia i to, co z nimi robi. Dobrym przykładem jest to, co przytrafiło mi się podczas ostatnich mistrzostw Polski. Wróciłam do biegania po dwóch latach, wygrałam i zostałam zdyskwalifikowana za przekroczenie toru. Stało się, trochę pocierpiałam, ale takie wydarzenia też mnie budują. Przekuwam je w siłę.
Chciała pani dzięki bieganiu uciec ze wsi?
Nie, kocham wieś i naturę. Nie czułam, że muszę uciec, wypłynąć, czy komuś coś udowodnić. Nie miałam parcia na szkło. Po prostu coś pchało mnie do sportu.
Biegać zaczęła pani bardzo późno, dopiero w wieku 17 lat. Dlaczego?
W dzieciństwie nawet nie wiedziałam, że można robić takie rzeczy. Nikt w rodzinie nie uprawiał sportu, a w okolicy nie było klubu ani trenera. Dopiero w szkole średniej się okazało, że może mam talent. Nie ja znalazłam bieganie, tylko ono odnalazło mnie. W liceum najpierw robiłam rano dziesięć kilometrów, później szłam do szkoły, wracałam, jadłam szybki obiad i z pełnym brzuchem pędziłam na kolejny trening. Ludzie pukali się w głowę. Często siedziałam na lekcjach zmęczona, śnięta. Jedna nauczycielka pytała mnie: „To co, maturę z wuefu będziesz pisać?".
Dziś jest pani nie tylko sportowcem, ale i żołnierzem.
Byłam na długim, czteromiesięcznym szkoleniu. Lubię militaria, w dzieciństwie przymierzałam mundur brata, kiedy wracał z przepustki. Kręcą mnie też tematy survivalowe. Wyniosłam z wojska wiedzę na ten temat, ale jeszcze nie miałam okazji wykorzystać jej w praktyce. Obiecałam już synom brata, że kiedyś zabiorę ich do lasu, tam zbudujemy szałas, spędzimy noc. Wojsko było doświadczeniem ciekawym, ale trudnym. Łączyłam je z treningami. Często wstawałam o piątej rano, zakładałam czołówkę i biegłam w las. Nie zawsze dostawałam pozwolenie. Czasem biegałam po zajęciach, choć nie miałam siły. Nabawiłam się anemii. Trochę się zajechałam, ale przetrwałam.
To prawda, że wzięła pani ślub dzień po przysiędze?
To było wariactwo. Chciałam odbyć szkolenie, to był ostatni moment, w którym mogłam je zrobić. Jednocześnie nie zamierzałam rezygnować ze ślubu. Wszystko załatwiałam przez telefon, zamówiłam tort ze zdjęcia. Przysięgę miałam w piątek, rano biegałam po poligonie z karabinem. Jeszcze tego samego dnia zaczęli się zjeżdżać goście na wesele. W sobotę od rana miałam po kolei fryzjera, kosmetyczkę i makijaż. Wchodząc do sali, nie byliśmy nawet pewni, czy tort dojechał. Dziś wiem, że to było szaleństwo. A także olbrzymi stres. W poniedziałek się spakowałam, zabrałam ciasto i wróciłam do jednostki. Ślub wzięliśmy w październiku, szkolenie trwało do połowy grudnia.
Gdzie pojechaliście w podróż poślubną?
Na zgrupowanie do Etiopii. Pracowaliśmy na pełnych obrotach.
Mąż często jeździł z panią na zgrupowania. Pomagał?
Jest bardzo spokojnym człowiekiem i kiedy ponoszą mnie niepotrzebne emocje, potrafi je zgasić. Bardzo pomaga mi też podczas treningów. Kiedy jesienią poprawiano rekord świata w maratonie, zawodnicy widzieli zieloną linię wyznaczającą wymagany wynik. Dla mnie taką linią jest właśnie mąż. Potrafi idealnie rozprowadzić tempo podczas biegu.
Jakie wrażenie zrobiła na pani Etiopia?
Kiedy pojechałam tam pierwszy raz, byłam poruszona biedą. Nawet popłakałam sobie w pokoju. Pamiętam różne sceny: dzieci biegające po ulicach bez opieki, ludzi chodzących za krowami i zbierających ich odchody do budowy domu albo malucha, który nie wiedział, czym jest cukierek. Dziś, kiedy tam jadę, zawsze zabieram ciuchy, jedzenie, słodycze. Dla dzieciaków to ogromna radość. Taka podróż to dla człowieka pstryczek z nos. Warto mieć z tyłu głowy świadomość, że nie jesteśmy pępkiem świata, że gdzieś jest zupełnie inne życie. Podróże dają szerokie spojrzenie, otwierają oczy.
Spadł pani kamień z serca, kiedy federacja ustaliła górny limit testosteronu dla biegaczek?
Nie będę udawała, że nie. Temat jest trudny, ale uważam, że ten limit jest niezbędny. Wysoki testosteron pomaga w osiąganiu dobrych wyników. Najlepszym dowodem jest to, że dziewczyny, które przekraczały limit, teraz nie biegają. Startowałam z Caster Semenyą, kiedy była włączona w terapię hormonalną. Miała wyniki na poziomie juniorki, wygrywałam z nią w każdym biegu. Później, kiedy terapię wstrzymano, nie miałam szans się do niej zbliżyć.
Ma pani wyznaczoną metę kariery?
Nie. Zakończę ją, kiedy poczuję, że nadszedł ten moment. Dziś mam w sobie tyle chęci i emocji, że nawet o tym nie myślę. Dzieci? Dużo ludzi mnie o to pyta. Na wszystko przyjdzie czas, misja jeszcze trwa.
Powiedziała pani kiedyś: „Nijaka ze mnie żona". To wciąż aktualne?
W domu włączam tryb „żona", a podczas obozów i zgrupowań tryb: „zawodniczka". Na pewno nie jest tak, że mój mąż nie ma żony. Jesteśmy dobrą parą. Moje plany dostosowuję po prostu do treningu, nigdy odwrotnie. A teraz mąż będzie moim szkoleniowcem.
Wcześniej pracowała pani z Tomaszem Lewandowskim, który nie doszedł do porozumienia z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki i nie jest już trenerem kadry. Dobrze się wam pracowało?
Delikatnie mówiąc: nie było idealnie. Rozmawiamy ze związkiem na temat mojego szkolenia. Jestem doświadczona, znam swój organizm i uważam, że zmienianie mechanizmów treningowych tuż przed igrzyskami nie ma sensu. Uznaliśmy z mężem, że podjęcie wspólnej pracy to dobra decyzja, choć kiedy rozmawiałam z Michałem Lićwinką, który trenuje żonę Kamilę, i pytałam go o radę, powiedział: „Nie idź w to, uciekaj!". Chciałabym też współpracować z Piotrem Maruszewskim, który czuwałby nad przygotowaniem motorycznym i siłowym, oraz Piotrem Rostkowskim jako konsultantem. Wierzę, że się uda. Wiele jest za mną, ale i dużo przede mną. Kiedy coś się dzieje, mój trzyletni chrześniak Franek powtarza: „To nie przeszkody, tylko przygody". Ostatnio wpadł w kałużę, był cały mokry. I podsumował: „Ojej, ale przygoda". Myślę więc sobie: przede mną tyle przygód!