Angelika Cichocka: Kiedy wygrywałam z Caster Semenyą

Natura sportowca jest taka, że kiedy coś boli, ale masz przed sobą cel, to walczysz i myślisz: „Wygram z tym!". Czasami trzeba jednak umieć wrzucić na luz i po prostu się wyleczyć. Całe szczęście, że jesteśmy regularnie badani – mówi Kamilowi Kołsutowi Angelika Cichocka, mistrzyni Europy w biegu na 1500 m i polska nadzieja na medal igrzysk olimpijskich w Tokio.

Publikacja: 06.03.2020 18:00

Angelika Cichocka: Kiedy wygrywałam z Caster Semenyą

Foto: Forum

Plus Minus: Wróciła pani do biegania po dwóch latach przerwy i długiej walce z kontuzją, choć wielu ludzi mówiło, że nie ma na to szans...

Nie chciałam nikomu niczego udowadniać, robiłam wszystko dla siebie. Lekarz cały czas powtarzał: „Angie, będziesz biegać! Igrzyska są w zasięgu, igrzyska są twoje". Pozytywnie mnie nakręcał, dał nadzieję. Tak, byli tacy, którzy mówili: „Już po Cichockiej". A ja się podniosłam. Robiłam przez dwa lata wszystko, żeby wrócić.

Najtrudniej było o właściwą diagnozę?

W pewnym momencie było ich dziesięć. Robiliśmy mnóstwo badań, a nie ma nic gorszego niż bezradność. Miałam różne objawy: osłabienie mięśni, drętwienie, niemoc w nodze. Wreszcie trafiłam do doktora Wohlfahrta (Hans Wilhelm Mueller–Wohlfahrt, sławny lekarz, który od lat pracuje w Bayernie Monachium, leczył też m.in. Usaina Bolta – red.). Ma ogromną wiedzę i doświadczenie, ale przede wszystkim potrafi słuchać. Chwytał każde moje słowo. Podczas jednej z rozmów przyznał, że żaden piłkarz nie wytrzymałby z bólem tylu lat, co ja.

Już w 2018 roku podczas mistrzostw Europy w Berlinie było widać, jak się pani męczy.

Tamte starty były jak wołanie o pomoc, akt rozpaczy. Szarpałam się z bólem i własnym organizmem. A o ciało trzeba dbać. To narzędzie, które będzie nam służyć do końca życia, a ja trochę przesadziłam. Taka jest jednak natura sportowca. Kiedy coś boli, ale masz przed sobą cel, to walczysz i myślisz: „Wygram z tym!". Czasami trzeba jednak umieć wrzucić na luz i po prostu się wyleczyć.

Jaka była diagnoza?

Okazało się, że problemem jest kręgosłup, dolna część pleców. Doktor powiedział: „Tam jest beton, nie ma żadnego ruchu". Kiedy plecy są spięte, to człowiek idzie do osteopaty i je rozluźnia. Mój problem tkwił głębiej, w tkankach. Trudno go dokładnie nazwać. Najważniejsze było jednak to, że wreszcie wiedzieliśmy, co robić.

Wątpiła pani, że się uda?

Jeśli powiem, że nigdy, to skłamię. Każda wątpliwość była jednak tylko jedną, małą myślą, która pojawiała się na chwilę. Czułam, że wrócę. Byłam tego pewna.

Czego się pani przez te dwa lata nauczyła?

Zaczęłam lepiej czuć własny organizm, słuchać siebie. Kiedyś zdarzało mi się wygłuszać pewne sygnały. Cały czas też bardzo ciężko pracowałam. To, że nie startowałam, wcale nie znaczy, że leżałam, patrzyłam w sufit i czekałam, aż wyzdrowieję. Mieliśmy nad czym pracować, wykonałam bardzo dużo treningu okołobiegowego. Starałam się robić wszystko, żeby przygotować ciało do powrotu. Poczułam też głód biegania, dostałam kopa dobrej energii. Nie było mnie na bieżni, ale nie uważam, że coś straciłam. Wręcz przeciwnie: może tak miało być i wyjdzie mi to na dobre.

To nie był pierwszy raz, kiedy pani kariera stanęła pod znakiem zapytania. Dużo było takich momentów?

Kilka, przede wszystkim po kontuzjach. Groźna była też choroba serca i triada biegaczki (zaburzenie łaknienia, brak miesiączki, utrata tkanki kostnej – red.).

Choroba serca?

Mój przykład to ostrzeżenie dla innych. Podczas zgrupowania zachorowałam na grypę. Nie odleżałam jej do końca i zaczęłam trenować. Myślałam: „zegar tyka, nie mam czasu na siedzenie w łóżku". Wszystko było w porządku, wróciłam do domu, spakowałam się na kolejny wyjazd. Miałam lecieć do Portugalii, po drodze czekały mnie obowiązkowe badania w Warszawie. Okazało się, że moje EKG wygląda dziwnie. Doktor Jarosław Krzywański od razu oznajmił: „Zostajesz, nigdzie nie jedziesz". Ścięło mnie. Niczego przecież nie czułam, choć sportowcy podczas treningów przechodzą tyle, że często nie zauważają bólu. Możliwe, że miałam jakieś sygnały, coś mnie kłuło, ale pomyślałam: „W porządku, to mięśnie międzyżebrowe, wystarczy je porozciągać". W życiu nie przyszło mi do głowy, że mam problem z sercem. Zrobiliśmy echo i rezonans. Okazało się, że to zapalenie mięśnia sercowego, bardzo niebezpieczne.

Dla sportowca, który przeżywa skrajny wysiłek, może być śmiertelne...

Tak. Całe szczęście, że jesteśmy regularnie badani i doktor mnie zatrzymał. Pojawiła się myśl, że już nie wrócę do sportu, a za pół roku miałam przecież w planach igrzyska. Choroba sprawiła, że nie mogłam nic robić. Przez dwa miesiące tylko szybko spacerowałam. Wdrożyliśmy leczenie i już w lutym poleciałam na zgrupowanie do RPA. Teraz badam serducho regularnie, nie ma żartów.

Skąd wzięła się u pani triada kobiety-biegacza?

Kiedyś po mistrzostwach świata uznałam, że muszę zacząć się odchudzać. Wcinałam tylko sałatę, straciłam kilka kilogramów. Stałam się wrakiem, cały sezon był dla mnie beznadziejny. Po prostu wydawało mi się, że im bardziej schudnę, tym będę lepsza. Nie rozumiałam wówczas, jak to działa.

Kobiety sportowcy mają kompleksy?

To, że mam takie, a nie inne ciało, jest efektem ubocznym mojej pracy. Taka jej specyfika. Kompleksy – mniejsze czy większe – będą zawsze. Jestem wrażliwą i emocjonalną kobietą, ale mam też twardy zadek.

Półtora roku temu wzięła pani udział w nagiej sesji do kalendarza „(not) ordinary girl". Fotograf Aleksandra Szmigiel długo namawiała na ten projekt?

Nie chodziło o namawianie. Ola wyjaśniła mi, jaki jest jej pomysł, a ja musiałam go przeanalizować i przemyśleć. Wiedziałam, ile chcę pokazać i uznałam, że nie będzie to projekt, który obnaży nas w niesmaczny sposób. Za aparatem stanęła kobieta, a zdjęcia były wysublimowane. Nie chcieliśmy pokazywać golizny, tylko naszą emocjonalność oraz kobiecość. Za medalem często kryje się długa historia trudnych treningów i problemów. Tak naprawdę tylko my i nasi najbliżsi wiedzą, ile to wszystko kosztuje.

Który wynik jest dla pani największą nagrodą?

Mistrzostwa świata w Londynie trzy lata temu to był szczyt. Awansowałam do finałów na dwóch dystansach (800 i 1500 m – red). Bycie w pierwszej „ósemce" na świecie to coś fantastycznego, a ja jeszcze w ostatnim biegu pobiłam rekord życiowy. Byłam blisko medalu. Nie zdobyłam go, ale ten wynik pozwolił mi myśleć, że mam w sobie siłę i potencjał, aby być jeszcze szybszą. W niesamowitej formie byłam też w Amsterdamie, kiedy zdobyłam mistrzostwo Europy na 1500 m. Niestety, przed igrzyskami w Rio się pochorowałam. Wydawało się, że mogę walczyć o medal, a pojechałam tam totalnie rozbita i skończyłam na półfinale.

Czasem czuje pani, że sportowy los jest dla pani zbyt okrutny?

Nie, w ogóle! Oczywiście, czasami myślę sobie: „Boże, co jeszcze?", ale ten stan trwa tylko chwilę. Mija moment i już patrzę przed siebie, idę dalej. Myślę pozytywnie, bo wychodzę z założenia, że dobre rzeczy się przyciąga. Czasem może się nam wydawać, że coś jest bez sensu i gorzej być nie może, a dopiero po pewnym czasie dostrzegamy, że to początek jakiejś dobrej zmiany. Może nawet punkt zwrotny w życiu, po którym znowu wszystko zaczyna się kleić. Zawsze słucham siebie i swojego wewnętrznego głosu. Jestem szczera, otwarta, nazywam rzeczy po imieniu. Robię to, co kocham. I czuję, że najlepsze jest ciągle przede mną.

Może takie podejście to efekt doświadczeń z dzieciństwa? Pochodzi pani z małej wioski.

Nigdy nie miałam łatwego życia, od małego szłam pod prąd. Mam sześcioro rodzeństwa: czterech starszych braci, dwie starsze siostry. Wychowywaliśmy się bez ojca. Mieszkaliśmy 1,5 kilometra od wioski, do szkoły chodziłam przez las. Mieliśmy małe gospodarstwo, dziś się mówi: ekologiczne. Wszystko produkowaliśmy sami.

Miała pani dużo obowiązków?

Oczywiście, ale też – jak to dziecko – robiłam wszystko, co mogłam, żeby ich nie wykonywać. Ważniejsze było dla mnie na przykład obejrzenie „Zbuntowanego anioła". Czasem płakałam, żeby tylko nie iść w pole. Byłam jednak świadoma tego, że czeka na mnie praca, która sama się nie wykona. Każdy w domu wiedział, co ma robić. Musieliśmy jakoś ułożyć nasz mały świat, a kiedyś żyło się trudniej: nie było „500+", w domu się nie przelewało. Moja mama to jednak fantastyczna kobieta, przekochana. Dawała radę, chociaż miała mnóstwo na głowie. Nie tylko zajmowała się nami i domem, ale też pracowała zawodowo.

Co robiła?

Była księgową, dorabiała też jako ławnik. Codziennie wstawała o czwartej rano, ogarniała gospodarstwo i jechała autobusem do pracy. Na pewno było jej ciężko, ale teraz może być dumna. Wszyscy jesteśmy pracowici i trzymamy się razem.

Świetnie mieć w domu taki wzór. Charakter ma pani po niej?

W dużej mierze tak, ale charakter człowieka budują też doświadczenia i to, co z nimi robi. Dobrym przykładem jest to, co przytrafiło mi się podczas ostatnich mistrzostw Polski. Wróciłam do biegania po dwóch latach, wygrałam i zostałam zdyskwalifikowana za przekroczenie toru. Stało się, trochę pocierpiałam, ale takie wydarzenia też mnie budują. Przekuwam je w siłę.

Chciała pani dzięki bieganiu uciec ze wsi?

Nie, kocham wieś i naturę. Nie czułam, że muszę uciec, wypłynąć, czy komuś coś udowodnić. Nie miałam parcia na szkło. Po prostu coś pchało mnie do sportu.

Biegać zaczęła pani bardzo późno, dopiero w wieku 17 lat. Dlaczego?

W dzieciństwie nawet nie wiedziałam, że można robić takie rzeczy. Nikt w rodzinie nie uprawiał sportu, a w okolicy nie było klubu ani trenera. Dopiero w szkole średniej się okazało, że może mam talent. Nie ja znalazłam bieganie, tylko ono odnalazło mnie. W liceum najpierw robiłam rano dziesięć kilometrów, później szłam do szkoły, wracałam, jadłam szybki obiad i z pełnym brzuchem pędziłam na kolejny trening. Ludzie pukali się w głowę. Często siedziałam na lekcjach zmęczona, śnięta. Jedna nauczycielka pytała mnie: „To co, maturę z wuefu będziesz pisać?".

Dziś jest pani nie tylko sportowcem, ale i żołnierzem.

Byłam na długim, czteromiesięcznym szkoleniu. Lubię militaria, w dzieciństwie przymierzałam mundur brata, kiedy wracał z przepustki. Kręcą mnie też tematy survivalowe. Wyniosłam z wojska wiedzę na ten temat, ale jeszcze nie miałam okazji wykorzystać jej w praktyce. Obiecałam już synom brata, że kiedyś zabiorę ich do lasu, tam zbudujemy szałas, spędzimy noc. Wojsko było doświadczeniem ciekawym, ale trudnym. Łączyłam je z treningami. Często wstawałam o piątej rano, zakładałam czołówkę i biegłam w las. Nie zawsze dostawałam pozwolenie. Czasem biegałam po zajęciach, choć nie miałam siły. Nabawiłam się anemii. Trochę się zajechałam, ale przetrwałam.

To prawda, że wzięła pani ślub dzień po przysiędze?

To było wariactwo. Chciałam odbyć szkolenie, to był ostatni moment, w którym mogłam je zrobić. Jednocześnie nie zamierzałam rezygnować ze ślubu. Wszystko załatwiałam przez telefon, zamówiłam tort ze zdjęcia. Przysięgę miałam w piątek, rano biegałam po poligonie z karabinem. Jeszcze tego samego dnia zaczęli się zjeżdżać goście na wesele. W sobotę od rana miałam po kolei fryzjera, kosmetyczkę i makijaż. Wchodząc do sali, nie byliśmy nawet pewni, czy tort dojechał. Dziś wiem, że to było szaleństwo. A także olbrzymi stres. W poniedziałek się spakowałam, zabrałam ciasto i wróciłam do jednostki. Ślub wzięliśmy w październiku, szkolenie trwało do połowy grudnia.

Gdzie pojechaliście w podróż poślubną?

Na zgrupowanie do Etiopii. Pracowaliśmy na pełnych obrotach.

Mąż często jeździł z panią na zgrupowania. Pomagał?

Jest bardzo spokojnym człowiekiem i kiedy ponoszą mnie niepotrzebne emocje, potrafi je zgasić. Bardzo pomaga mi też podczas treningów. Kiedy jesienią poprawiano rekord świata w maratonie, zawodnicy widzieli zieloną linię wyznaczającą wymagany wynik. Dla mnie taką linią jest właśnie mąż. Potrafi idealnie rozprowadzić tempo podczas biegu.

Jakie wrażenie zrobiła na pani Etiopia?

Kiedy pojechałam tam pierwszy raz, byłam poruszona biedą. Nawet popłakałam sobie w pokoju. Pamiętam różne sceny: dzieci biegające po ulicach bez opieki, ludzi chodzących za krowami i zbierających ich odchody do budowy domu albo malucha, który nie wiedział, czym jest cukierek. Dziś, kiedy tam jadę, zawsze zabieram ciuchy, jedzenie, słodycze. Dla dzieciaków to ogromna radość. Taka podróż to dla człowieka pstryczek z nos. Warto mieć z tyłu głowy świadomość, że nie jesteśmy pępkiem świata, że gdzieś jest zupełnie inne życie. Podróże dają szerokie spojrzenie, otwierają oczy.

Spadł pani kamień z serca, kiedy federacja ustaliła górny limit testosteronu dla biegaczek?

Nie będę udawała, że nie. Temat jest trudny, ale uważam, że ten limit jest niezbędny. Wysoki testosteron pomaga w osiąganiu dobrych wyników. Najlepszym dowodem jest to, że dziewczyny, które przekraczały limit, teraz nie biegają. Startowałam z Caster Semenyą, kiedy była włączona w terapię hormonalną. Miała wyniki na poziomie juniorki, wygrywałam z nią w każdym biegu. Później, kiedy terapię wstrzymano, nie miałam szans się do niej zbliżyć.

Ma pani wyznaczoną metę kariery?

Nie. Zakończę ją, kiedy poczuję, że nadszedł ten moment. Dziś mam w sobie tyle chęci i emocji, że nawet o tym nie myślę. Dzieci? Dużo ludzi mnie o to pyta. Na wszystko przyjdzie czas, misja jeszcze trwa.

Powiedziała pani kiedyś: „Nijaka ze mnie żona". To wciąż aktualne?

W domu włączam tryb „żona", a podczas obozów i zgrupowań tryb: „zawodniczka". Na pewno nie jest tak, że mój mąż nie ma żony. Jesteśmy dobrą parą. Moje plany dostosowuję po prostu do treningu, nigdy odwrotnie. A teraz mąż będzie moim szkoleniowcem.

Wcześniej pracowała pani z Tomaszem Lewandowskim, który nie doszedł do porozumienia z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki i nie jest już trenerem kadry. Dobrze się wam pracowało?

Delikatnie mówiąc: nie było idealnie. Rozmawiamy ze związkiem na temat mojego szkolenia. Jestem doświadczona, znam swój organizm i uważam, że zmienianie mechanizmów treningowych tuż przed igrzyskami nie ma sensu. Uznaliśmy z mężem, że podjęcie wspólnej pracy to dobra decyzja, choć kiedy rozmawiałam z Michałem Lićwinką, który trenuje żonę Kamilę, i pytałam go o radę, powiedział: „Nie idź w to, uciekaj!". Chciałabym też współpracować z Piotrem Maruszewskim, który czuwałby nad przygotowaniem motorycznym i siłowym, oraz Piotrem Rostkowskim jako konsultantem. Wierzę, że się uda. Wiele jest za mną, ale i dużo przede mną. Kiedy coś się dzieje, mój trzyletni chrześniak Franek powtarza: „To nie przeszkody, tylko przygody". Ostatnio wpadł w kałużę, był cały mokry. I podsumował: „Ojej, ale przygoda". Myślę więc sobie: przede mną tyle przygód!

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta