Jak patrzę na tę panikę, to widzę wysyp muzyków na uberze za parę miesięcy" – napisał 9 marca 2020 r. na Twitterze Pablopavo, czyli Paweł Sołtys, wokalista, muzyk i prozaik, komentując kolejne obostrzenia prawne dotyczące zgromadzeń publicznych. Mamy koniec kwietnia, zdjęć żadnego artysty za kierownicą w roli szofera jeszcze nie widziano, ale i tak wiele się zmieniło. A zmienić się może jeszcze więcej. Dla tych, którzy kulturę tworzą, dla tych, którzy ją wydają, drukują, tłoczą i wyświetlają, oraz dla tych, którzy ją chłoną i odbierają. Producentów, pośredników i konsumentów – tłumacząc na język kapitalizmu. Każda z tych trzech grup musi się dziś w przyspieszonym tempie uczyć funkcjonowania w warunkach izolacji. Ale kiedy już z tego wyjdziemy – a wyjdziemy na pewno – świat kultury będzie próbował wrócić do stanu przedepidemicznego. Pytanie tylko, czy ten powrót będzie jeszcze możliwy.
Krajobraz po bitwie
Najmniej zmieni się u „konsumentów", dalej będą potrzebować kontaktu z kulturą, sztuką i rozrywką, nie zapomną tego przez parę miesięcy. Dużo może się zmienić u twórców – niektórzy dotychczas żyli od zlecenia do zlecenia, bez możliwości oszczędzania, realizując projekt po projekcie, grant po grancie. Część z nich więc na pewno się wykruszy, pójdą szukać etatów i stałej pensji. Być może dopiero po latach, boleśnie doświadczeni, wrócą do działań twórczych. Niektórzy.
Wbrew pozorom to jednak nie od losu twórców najbardziej dziś zależy, jak będzie wyglądał świat kultury po koronawirusie. Tylko od tego, czy przetrwają „pośrednicy". To na nich opiera się dzisiejszy system, który – przy jego licznych wadach – gwarantował różnorodność. Ich byt, spośród całego uniwersum kultury, najmocniej był uwarunkowany pieniędzmi i to oni najboleśniej odczują ich dłuższy brak.
Od tego, czy obecne trzęsienie ziemi przetrwają dystrybutorzy, wydawcy, księgarze, właściciele kin, firmy fonograficzne, branża koncertowo-festiwalowa i cała reszta „przedsiębiorców kultury", zależy, czy nie cofniemy się o trzy dekady do rzeczywistości jak z lat 90. Wówczas dominowała tania rozrywka (często z importu), a sztuka i ambitna kultura dusiły się w niszach. Pomiędzy była pustka. Tę pustkę wypełniano latami poprzez stopniowe dofinansowywanie tej gałęzi (czasem mniej, czasem bardziej sensowne), swoje zrobił też wzrost zamożności Polaków. Dzięki temu dziś zamiast jednego–dwóch bardzo udanych polskich filmów w ciągu roku możemy oglądać kilka lub nawet kilkanaście.