Romę przeszli, City było za silne. Wielka gra Górnika Zabrze

50 lat temu Górnik Zabrze spotkał się w finale europejskich rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów z Manchesterem City i przegrał 1:2. Od tamtej pory tak daleko nie zaszła żadna polska drużyna.

Publikacja: 01.05.2020 18:00

Finał Pucharu Zdobywców Pucharów 1969/70 29 kwietnia 1970 roku, Praterstadion w Wiedniu Manchester C

Finał Pucharu Zdobywców Pucharów 1969/70 29 kwietnia 1970 roku, Praterstadion w Wiedniu Manchester City – Górnik Zabrze 2:1 Bramki: N. Young 12, F. Lee 43 – karny – S. Oślizło 68 Sędziował P. Shiller (Austria). Widzów 8 tys. Manchester City: Joe Corrigan – Tony Book, George Heslop, Tommy Booth, Glyn Pardoe – Mike Doyle (23, Ian Bowyer), Alan Oakes, Colin Bell – Francis Lee, Neil Young, Tony Towers GÓRNIK ZABRZE: HUBERT KOSTKA – JERZY GORGOŃ, STEFAN FLORENSKI (86, ALOJZY DEJA), STANISŁAW OŚLIZŁO, HENRYK LATOCHA – ZYGFRYD SZOŁTYSIK, ERWIN WILCZEK (75, HUBERT SKOWRONEK), ALFRED OLEK – JAN BANAŚ, WŁODZIMIERZ LUBAŃSKI, WŁADYSŁAW SZARYŃSKI.

Foto: archiwum górnika zabrze

W Zabrzu miały się odbyć uroczystości z tej okazji, o co zadbał nowy prezes Górnika, do niedawna nasz kolega po fachu, dziennikarz sportowy, przez ćwierć wieku związany z katowickim „Sportem" Dariusz Czernik. Kupiono już bilety lotnicze dla piłkarzy Górnika, rozsianych po Europie. Miał przyjechać młodzieżowy zespół Manchesteru City i kilka gwiazd klubu z 1970 roku. Zaproszenie przyjęła też drużyna młodzieżowa Borussii Dortmund. Zakładano, że w Zabrzu przez kilka godzin trwać będzie święto piłki godne futbolowych tradycji miasta, ale pandemia odwołała wszystko. Zostały tylko okolicznościowe koszulki w stylu retro, z numerem 3 i nazwiskiem Oślizło na plecach, które sprzedały się w jeden dzień.

Dziesięć lat temu uroczystości jubileuszowe wyglądały zupełnie inaczej. 23 kwietnia 2010 roku hotel Ambasador w Zabrzu otwarto tylko dla gości specjalnych. Jerzy Gorgoń przyjechał ze Szwajcarii, Erwin Wilczek z Francji, Zygfryd Szołtysik, Stefan Florenski, Rainer Kuchta i Waldemar Słomiany z Niemiec. Nie dojechał tylko Włodzimierz Lubański z Belgii.

Na obiad przyszli ich koledzy mieszkający na Śląsku: Stanisław Oślizło, Jan Banaś, Władysław Szaryński, Hubert Kostka, Jan Gomola, Henryk Latocha. Pięciu już odeszło z tego świata. Jerzy Musiałek zmarł na zawał, nie dożywszy czterdziestki. Hubert Skowronek stracił życie, kiedy w grupie kilku mężczyzn, koło Lubina wypychał z zaspy autobus. W zamieci nie zauważył ich kierowca ciężarówki. Odbił w ostatniej chwili, ale przyczepa zmiażdżyła wszystkich. Alfreda Olka pokonał rak. Alojzy Deja sam rozstał się z życiem. Stefan Florenski zmarł 26 lutego, w wieku 87 lat.

Przed 50 laty to byli najpopularniejsi polscy piłkarze. „By Lubański miał na bramkę zryw szatański, żeby Olek był bożyszczem wszystkich Polek, żeby Kostka najtrudniejszym strzałom sprostał, a z Oślizłą każdy atak się rozgryzło" – pisał warszawiak Wojciech Młynarski, a śpiewał zespół Skaldowie z Krakowa.

A wszystko dlatego, że w sezonie 1969/70 Górnik Zabrze w rozgrywkach o Puchar Zdobywców Pucharów pokonywał kolejne przeszkody. Najpierw Olympiakos Pireus, potem Rangersów w Glasgow i na Śląsku, dwukrotnie 3:1 (kibice wywiesili na meczu transparent o treści: „Tylko dzieci przy piersi mogą straszyć Rangersi"), Lewskiego Sofia z „Gundim" Asparuchowem i obrońcą – „rzeźnikiem" Dobromirem Żeczewem, który kiedyś próbował złamać nogę Pelemu, a teraz uwziął się na Włodzimierza Lubańskiego.

Nic dziwnego, Lubański należał wtedy do czołówki europejskich napastników. Kiedy już po zakończeniu kariery pojechał na zaproszenie Bobby'ego Charltona na mecz pucharowy Manchesteru United, przyjemność sprawił mu Alex Ferguson. Legendarny menedżer w roku 1969 był rezerwowym graczem Rangers. – Siedziałem na ławce, pamiętam, jak zrobiłeś wariatów z dwóch naszych obrońców i strzeliłeś bramkę. Zazdrościłem ci – powiedział Szkot Włodkowi.

Serial z Romą

Trzy mecze półfinałowe Górnika z AS Roma zapamiętaliśmy ze względu na dramaturgię, bramki Lubańskiego, awarię światła w decydującym pojedynku w Strasburgu, trzy nazwiska piłkarzy Romy: Capello, Capelli i Capellini, trenera Helenio Herrerę i szczęśliwy los. Po remisie 1:1 w Rzymie, rewanż na Stadionie Śląskim zakończył się takim samym wynikiem.

Włosi prowadzili od 9. minuty po rzucie karnym – Kostka obronił strzał Fabio Capello, ale dobitki już nie zdołał. Górnik wyrównał w 90. minucie, też po rzucie karnym, którego prawdopodobnie nie było. Sędzia miał wątpliwości, czy do faulu na Jerzym Gorgoniu doszło przed polem karnym czy w jego obrębie. Erwin Wilczek nie dał mu czasu do namysłu. Wepchnął sędziego na pole karne, Lubański od razu ustawił piłkę i trafił. Wykorzystał jedenastkę w ostatniej minucie, czując na sobie błagalny wzrok prawie stu tysięcy kibiców.

Remis 1:1 oznaczał dogrywkę. Lubański znów zadziwił, zdobywając gola na 2:1 z nieprawdopodobnie ostrego kąta. Niestety, w 120. minucie piłka po „strzale rozpaczy" Francesco Scarattiego zza pola karnego przeleciała między nogami kilku piłkarzy i zatrzymała się w bramce. 2:2.

To już był koniec. Smutna cisza i komunikat spikera: Zgodnie z regulaminem awans uzyskała Roma dzięki dwóm golom zdobytym na wyjeździe.

Tyle że spiker nie znał przepisów. Jak większość kibiców i dziennikarzy. Przepis nie dotyczył goli zdobytych w dogrywce. Nie do wszystkich to dotarło i kibice wychodzili ze stadionu zdezorientowani.

„Tako Roma momy doma" – pisali na transparentach kibice Górnika, którym po oficjalnym komunikacie o trzecim meczu wróciła nadzieja. Włosi już nie byli pewni siebie. Proponowali nawet zabrzanom pieniądze za zgodę na rozegranie barażu nie na neutralnym terenie, tylko w Rzymie. Nie udało się, na miejsce meczu UEFA wybrała Strasburg i stadion Meinau, na którym w roku 1938 Polska rozegrała z Brazylią swój pierwszy mecz na mistrzostwach świata.

Trener AS Roma Helenio Herrera, niewątpliwie ojciec duchowy José Mourinho, jeszcze przed gwizdkiem próbował wyprowadzić zabrzan z równowagi. Drużyny wiózł na stadion ten sam autokar. W pierwszej kolejności Romę. Kiedy więc włoscy piłkarze dotarli na miejsce, Herrera powiedział kierowcy, że skończył pracę i może jechać do domu. Czekających pod hotelem i patrzących nerwowo na zegarki piłkarzy Górnika ostatecznie na stadion zawieźli swoimi samochodami Polacy mieszkający w Strasburgu i okolicach.

Tuż przed przerwą Lubański zdobył prowadzenie. Potem na stadionie kilkakrotnie gasło światło i to na ogół wtedy, kiedy atakowali Polacy. Ostatecznie Włosi wyrównali z karnego. Dogrywek nie było, o awansie decydowało losowanie.

Kapitan Górnika Stanisław Oślizło potwierdza, że zapytany przed losowaniem przez sędziego, którą stronę żetonu wybiera, czerwoną czy zieloną, postawił na zieloną, bo czerwony bardzo źle mu się kojarzył.

I Górnik wygrał. „Polska! Górnik! A więc sprawiedliwości stało się zadość" – krzyczał w telewizji Jan Ciszewski, a razem z nim cieszyła się cała Polska, bo kibolstwa jeszcze nie było.

Krysia przynosi szczęście

W tych samych dniach co Górnik Legia grała o Puchar Mistrzów. Jak Górnik z Rangersami, to Legia z Saint Etienne, Górnik z Romą, Legia z Feyenoordem. Warszawianie stanęli na Holendrach, ale to już był półfinał. Czwórka najlepszych drużyn w Europie. Górnik poszedł dalej.

To wtedy zrodziło się zjawisko znane jako „piłkarska środa". Przed meczami ludzie wypożyczali telewizory lub gromadzili się w świetlicach, u znajomych (wtedy wszyscy byli dla siebie znajomi), a Jan Ciszewski tworzył swoją legendę. Mylił Lubańskiego z Banasiem, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo tworzył atmosferę jak nikt inny, a Górnik zwyciężał.

Mecze w TVP (innej telewizji nie było) musiała obowiązkowo zapowiadać przynosząca szczęście spikerka Krystyna Loska, której mąż, inżynier górnik Henryk Loska był wtedy kierownikiem sekcji Górnika, a potem został nawet wiceprezesem PZPN. W filmie Jana Kidawy-Błońskiego „Gwiazdy" o Janie Banasiu w postać Krystyny Loski wcieliła się jej córka Grażyna Torbicka.

Najważniejszy mecz sezonu okazał się dla zabrzan najsłabszym. Do tej pory wszystko szło jak należy i nawet zmiana trenera w trakcie sezonu nie przeszkodziła Górnikowi. Trener Geza Kalocsay uważany jest za jednego z najlepszych, jacy pracowali w Zabrzu. Węgier miał jednak jedną miłość i jedną słabość. Miłość to futbol, słabość – całkowity brak odporności na kobiece wdzięki. Po latach mówi się, że sprawy posunęły się już tak daleko, że z trenerem trzeba się było rozstać. Być może gdyby wtedy była taka prasa jak dziś, w kontekście jego aktywności erotycznej padłoby słowo „seksafera". W filmie „Gwiazdy" w roli Kalocsaya zobaczyliśmy Witolda Paszta z grupy VOX. Miejsce Węgra zajął wielki przedwojenny piłkarz Pogoni Lwów Michał Matyas zwany „Myszką" i kontynuował serię zwycięstw, ale w finale osłabł, jak wszyscy.

Manchester City w półfinale pokonał Schalke i miał dwa tygodnie czasu na przygotowania do finału. Górnik, ze względu na trzeci mecz z Romą – tylko tydzień.

– Wiedzieliśmy, że Górnik jest silną drużyną, ale znaliśmy tylko jednego zawodnika, Lubańskiego – wspominał kapitan City Tony Book, gość honorowy uroczystości jubileuszowych w Zabrzu, w roku 2010. Przyjechał na nie razem z reprezentantem Anglii Mikiem Summerbee, który pod koniec lat 60. prowadził w Manchesterze butik wspólnie z George'em Bestem. A Book to ten człowiek, który jako menedżer City nie widział w drużynie miejsca dla Kazimierza Deyny.

– Nasz menedżer Joe Mercer pojechał do Strasburga na trzeci mecz Górnika z Romą, żebyśmy wiedzieli, z kim mamy do czynienia – powiedział Book.

– My nie wiedzieliśmy nic – mówi Stanisław Oślizło. – Żadnych kaset, żadnego wyjazdu. Znaliśmy Francisa Lee, który był wtedy najlepszym angielskim napastnikiem, i Colina Bella. Ale przez kilka lat jesienią wyjeżdżaliśmy na towarzyskie mecze do Anglii lub Szkocji i dobrze poznaliśmy ich styl gry.

– Mówiono nam, że polskie górnictwo i cała Polska są z nas dumne, więc nawet jeśli przegramy, to i tak będziemy bohaterami – opowiada Jan Banaś. – No i trochę uszło z nas powietrze. Wyruszyliśmy na finał do Wiednia bez należytej koncentracji.

Najpierw zakupy

Piłkarze polecieli do Wiednia samolotem rejsowym z Pyrzowic. W nagrodę za ich dotychczasową postawę władze pozwoliły też na wyjazd ich żon i narzeczonych. I to był pierwszy stracony gol, takie były czasy. Panie wsiadły do autokaru, którym dojechały do Bratysławy. Tam spędziły noc, żeby było taniej. Nazajutrz rano, już w dniu meczu, ruszyły do Wiednia i od razu na zakupy, od słynnego Mexicoplatz poczynając. Mężowie im w tym towarzyszyli, zapominając na kilka godzin, co ich sprowadza do stolicy Austrii. W domu towarowym jeszcze na dobre nie podnieśli kraty, a Zygfryd Szołtysik, najniższy w drużynie, już był wewnątrz.

– Jedna pani chciała to, druga tamto, biegały od sklepu do sklepu i nie mogły się zdecydować – wspomina Włodzimierz Lubański. – A my, chcąc, nie chcąc, musieliśmy się w to angażować, doradzać i tak dalej. Wszystko kilka godzin przed meczem, który dla większości z nas był najważniejszym meczem życia. No i przegraliśmy z Manchesterem City, do czego te okoliczności znacznie się przyczyniły. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dwa lata później, kiedy reprezentacja Polski grała na igrzyskach olimpijskich w Monachium, już nie popełniliśmy tego błędu. Żadnych żon, narzeczonych, nic.

Na domiar złego o godz. 19.30 w Wiedniu stało się coś, co jest częścią angielskiego dowcipu: sędzia zagwizdał i zaczął padać deszcz. – Wtedy uwierzyliśmy, że niebiosa się dla nas otworzyły – powiedział Tony Book. – Taką pogodę mieliśmy u siebie na co dzień.

– To nie był deszcz – wspomina bramkarz Górnika Hubert Kostka. – To było oberwanie chmury z deszczem tak zimnym, że nim spadł na nasze plecy, zamieniał się w ostre kryształki lodu. W przerwie weszliśmy zziębnięci do szatni, posiedzieliśmy dziesięć minut w mokrych koszulkach i wróciliśmy w nich na boisko, bo rezerwowego kompletu nie mieliśmy. W dodatku pod koniec kwietnia w szatni na Praterze wyłącza się ogrzewanie. Byliśmy wykończeni. Z zimna nie byłem w stanie kierować obrońcami. Nie chciało mi się nawet krzyczeć.

– My też marzliśmy – mówi Book – ale mieliśmy w szatni brandy, poza tym kilku z nas, już tradycyjnie, jak w Anglii, poszło w przerwie do toalety na papierosa. W moim przypadku te zwyczaje skończyły się wszczepieniem by-passów.

Być może z powodu takiej pogody na wielkim stadionie zebrało się tylko około ośmiu tysięcy widzów. To jedna z najmniejszych widowni w historii finałów europejskich finałów.

– Wszystkie pojedynki z Anglikami stanowiły dla nas dobrą lekcję – mówi Hubert Kostka. – Mogłem mieć pewność, że jeśli mecz był rozgrywany w deszczu, przy rzucie rożnym któryś z angielskich napastników rzuci mi błotem w oczy. W Wiedniu działo się podobnie. A jeśli ktoś był mniej odporny psychicznie, mógł się przestraszyć jeszcze przed meczem. Stojąc obok nas w tunelu prowadzącym na boisko, Anglicy walili głowami w ściany i krzyczeli, strasznie hałasując. Jak oni to robili, że nie porozbijali sobie głów, nie wiem. Ale wrażenie udało im się wywrzeć.

Pomocnik Erwin Wilczek, który w swoim CV ma nawet pracę jako trener reprezentacji Gabonu, przyszedł przed finałem do Stanisława Oślizły z pytaniem:

– Staszek, a właściwie o co my gramy?

– Jak to o co – zapytał zaskoczony kapitan Górnika – o Puchar Zdobywców Pucharów.

– To wiem – nie rezygnował Wilczek – ale o co gramy. Idź no do prezesa i zapytaj.

Prezesem Górnika był wtedy Eryk Wyra, dyrektor departamentu kadr Ministerstwa Górnictwa. To on stworzył wielkiego Górnika. Z piłkarzami raczej się nie patyczkował. Przestraszony Oślizło poszedł więc do niego na kilka godzin przed meczem i nie chcąc się narażać, podkreślił, że pyta w imieniu drużyny, czy prezes przewiduje jakieś premie, gratyfikacje, no bo mecz wyjątkowy, na barkach zawodników spoczywa honor polskiego górnictwa i sporej części społeczeństwa. Po minutowej przemowie kapitana Wyra spytał:

– Skończyłeś?

– Tak – odpowiedział Oślizło.

– To grojcie, a krzywdy wom nie zrobimy.

Ale ponieważ przegrali, nie dostali żadnej premii. Nie mają też żadnych pamiątek z tego meczu. Żadnych medali, plakiety, proporczyka. Nawet zdjęć, bo z powodu zimna nikt nie ustawił się do fotografii. Jedyny raz w historii finałów europejskich rozgrywek zdarzyło się, że nie zachowały się ani zdjęcia drużyn przed meczem, ani z ceremonii wręczania trofeum. Nie ma ich nawet w archiwach Manchesteru City.

– Anglicy byli tak mili, że po meczu dali nam się napić szampana z pucharu – wspomina Zygfryd Szołtysik. Dziś coś takiego by nie przeszło.

– Myśmy zresztą też niewiele dostali – dodaje Tony Book. – Kiedy poszliśmy do naszego prezesa z pytaniem, jakie będą premie, odpowiedział: – Zarobiliście rzeczywiście sporo pieniędzy, więc wreszcie będziemy mieli za co kupić prawdziwych zawodników.

Finał Pucharu Zdobywców Pucharów 1969/70 29 kwietnia 1970 roku, Praterstadion w Wiedniu Manchester City – Górnik Zabrze 2:1 Bramki: N. Young 12, F. Lee 43 – karny – S. Oślizło 68 Sędziował P. Shiller (Austria). Widzów 8 tys.

Manchester City: Joe Corrigan – Tony Book, George Heslop, Tommy Booth, Glyn Pardoe – Mike Doyle (23, Ian Bowyer), Alan Oakes, Colin Bell – Francis Lee, Neil Young, Tony Towers

GÓRNIK ZABRZE: HUBERT KOSTKA – JERZY GORGOŃ, STEFAN FLORENSKI (86, ALOJZY DEJA), STANISŁAW OŚLIZŁO, HENRYK LATOCHA – ZYGFRYD SZOŁTYSIK, ERWIN WILCZEK (75, HUBERT SKOWRONEK), ALFRED OLEK – JAN BANAŚ, WŁODZIMIERZ LUBAŃSKI, WŁADYSŁAW SZARYŃSKI.

W Zabrzu miały się odbyć uroczystości z tej okazji, o co zadbał nowy prezes Górnika, do niedawna nasz kolega po fachu, dziennikarz sportowy, przez ćwierć wieku związany z katowickim „Sportem" Dariusz Czernik. Kupiono już bilety lotnicze dla piłkarzy Górnika, rozsianych po Europie. Miał przyjechać młodzieżowy zespół Manchesteru City i kilka gwiazd klubu z 1970 roku. Zaproszenie przyjęła też drużyna młodzieżowa Borussii Dortmund. Zakładano, że w Zabrzu przez kilka godzin trwać będzie święto piłki godne futbolowych tradycji miasta, ale pandemia odwołała wszystko. Zostały tylko okolicznościowe koszulki w stylu retro, z numerem 3 i nazwiskiem Oślizło na plecach, które sprzedały się w jeden dzień.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu