Władza PO opiera się na tym, że polskie społeczeństwo trawi ukryty lęk, który wynika z traumatycznych doświadczeń przeszłości. Byle więc komuś nie podpaść, byle nie stracić tego względnego dobrobytu
Jak pisze w znanej książce o pamięci społecznej angielski socjolog Paul Connerton „Jak pamiętają społeczeństwa" pamięć społeczna jest zapisana nie tylko w świadomości, lecz także w cielesnych praktykach, w zwyczajach, niepoddanych refleksji sposobach zachowania, w umiejętnościach.
„Habitus" polskiego społeczeństwa, w tym szczególnie jego elit, bardziej włączonych w system niż zwykli zjadacze chleba, ukształtował się przez lata PRL. 20 lat niepodległości to za mało, aby się w pełni wykształciły inne nawyki, zwłaszcza że tak wiele z postkomunistycznych struktur przetrwało w III RP. Młodzi także musieli się do nich przystosować. Naturalnie nowy system gospodarczy i pluralizm polityczny neutralizował je, tłumił i modyfikował. Wydawało się więc, że z biegiem lat będzie lepiej. Ale w sprzyjających okolicznościach dawne przyzwyczajenia powracają, pojawiają się atawistyczne zachowania, a to, co stłumione, szybko się odzywa i zaczyna się szerzyć jak zaraza.
Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby po 20 latach demokracji w Republice Federalnej pojawił się rząd z lekka choćby nawiązujący do retoryki
III Rzeszy, nordyckiej wyższości rasowej. Do tej pory polityka niemiecka stara się tłumić i spychać takie tendencje na margines życia społecznego, ale ciągle gdzieś istnieją one na obrzeżach lub w podświadomości. Lata 2005 – 2007 pokazały, jak szybko można wzbudzić np. antypolskie resentymenty i jak łatwo się nimi posłużyć, by zwalczać niewygodny dla siebie rząd w Polsce.
Bo będą kłopoty
Otóż w Polsce po 20 latach niepodległości ustalił się de facto monocentryczny, monopolistyczny system władzy. Wprawdzie istnieje parę partii politycznych, ale jest – tak postrzegają to Polacy – jeden hegemon. Istnieje jedno centrum władzy, wokół którego krążą satelity. Rola PSL w obecnej koalicji przypomina rolę ZSL, a PJN miałoby szansę stać się zmodernizowanym Stronnictwem Demokratycznym. SLD spełnia funkcję „partyjnego betonu" w ramach obozu rządzącego.
Jedyna duża partia opozycyjna zdefiniowana została jako „antysystemowa". Media, znaczna część naukowców i elit kulturowych zajmują się jej atakowaniem, obrzydzaniem, wyszydzaniem itd. Jej miejsce w obecnym systemie politycznym jest podobne do tego, jakie kiedyś w komunizmie zajmowała „rodzima reakcja", która ciągle się odradzała, stanowiła zagrożenie dla podstaw ustrojowych, które pozwalało mobilizować zwolenników i usprawiedliwiać represyjne działania w imię postępu, utwierdzać się w przekonaniu o słuszności własnej historiozofii.
Oczywiście dzisiaj warunki brzegowe są inne i trzeba utrzymywać demokratyczne reguły gry. Utrzymywanie ich formalnie nie jest na szczęście pozbawione realnego znaczenia. Pewnych granic nie można otwarcie przekraczać. Zwłaszcza w czasie kampanii wyborczej trzeba robić wrażenie równych szans i starcia racji w swobodnej dyskusji – nawet jeśli oczyściło się przedtem media z niepokornych dziennikarzy. Zamknięcie Julii Tymoszenko nie zrobiło dobrego wrażenia na tzw. Zachodzie, więc i z Trybunałem Stanu dla Jarosława Kaczyńskiego nie należy przesadzać.
Na szczęście dla obozu rządzącego zagraniczne media ciągle jeszcze skrzętnie selekcjonują informacje, by nie zrodził się cień podejrzenia, że w Polsce Tuska nie wszystko działa tak, jak powinno działać w demokratycznym państwie prawa. Nie pisze się o podsłuchach czy ograniczaniu wolności mediów w Polsce. Gdy Adam Michnik niedawno odbierał medal im. Goethego, nawet nie wspominano o procesach, które wytacza wydawca jego gazety poetom i naukowcom, ani o tym, że dawny opozycjonista występuje przeciw rozliczaniu komunistycznej przeszłości, co dzisiaj już zdecydowanie nie odpowiada europejskim standardom. Donosząc o problemie z kibicami, pominięto, że nabrał on charakteru politycznego i że polscy kibice nie zostali wpuszczeni do Rosji z powodu transparentu nawiązującego do katastrofy smoleńskiej.
Nawet śmierć Andrzeja Leppera, polityka głośnego w całej Europie, przemilczano dyskretnie. Katastrofa smoleńska jest całkowitym tabu i nikt nie dowiedział się o zarzutach wobec strony rosyjskiej zawartych w raporcie Millera.
Polacy natomiast dobrze wiedzą, że jest jedna władza, która nie ma specjalnych skrupułów, a co najwyżej chce zachować pozór. Wiedzą też, że przy władzy można się pożywić i że lepiej z nią nie zadzierać. Dzisiaj nie potrzeba cenzury czy bezpośredniego dozoru policyjnego. Każdy sam się pilnuje, by nie mieć kłopotów. Dziennikarze starają się nie podejmować tematów zbyt niewygodnych dla władzy. Naukowcy rozumieją, że lepiej się np. nie angażować w Ruch im. Lecha Kaczyńskiego, gdy ma się na przykład otwarty przewód habilitacyjny lub jest się dyrektorem instytutu. Polacy uważają, że lepiej nie afiszować się z opozycyjnymi poglądami politycznymi lub krytyką rządu, bo w pracy może mieć kłopoty żona, a dziecko nie dostanie się na studia doktoranckie. Być może są to lęki przesadzone, wynikające z braku odwagi cywilnej, lecz coraz bardziej są obecne w polskiej rzeczywistości i ją kształtują.