Historia, którą zwykliśmy nazywać nauczycielką życia, prowadzi swoje lekcje w sposób wybitnie niestandardowy. Nie lubi zadawać nudnych, pamięciowych formułek – jak wyobrażają sobie ludzie jej nieznający i nielubiący – lecz raz za razem zaskakuje niespodziewanymi podpowiedziami. Dobrym tego przykładem jest opowieść o wojnie 1920 roku. Setna rocznica bitwy pod Warszawą skłaniałaby raczej do kolejnego opiewania naszej zwycięskiej chwały. Ale czy podobną narracją owa lubiąca niespodzianki Pani Profesor mogłaby nas jeszcze dzisiaj czegokolwiek nauczyć?
To, co stało się tamtego sierpnia na przedpolach stolicy, sięga rangi ważnych wydarzeń ludzkich dziejów. Nieraz żalimy się, że Bitwa Warszawska nie jest doceniana przez ludzi cywilizacji Zachodu, która – jak lubimy powtarzać – właśnie polskiemu zwycięstwu w 1920 r. zawdzięcza swoje ocalenie. To prawda, na 20 lat powstrzymała ekspansję czerwonego totalitaryzmu. Ale w rzeczy samej ranga tego wydarzenia, jak bitwy starożytnych Greków, które bywały bitwami ich bogów, sięga obszarów jeszcze większych i jeszcze bardziej rozległych. Choć może nie do końca tak, jak byśmy sobie tego życzyli.
Drogi do serca Rosji
Zachodni sąsiedzi Rosji postrzegali ją przez wieki jako kraj nie Wschodu, lecz Północy. Wystarczy wspomnieć bohaterów Trylogii, którzy moskiewskich najeźdźców nazywali z łacińska Septentrionami – czyli „północnym ludem". Był to oczywisty wybieg Sienkiewicza dla uśpienia czujności carskiej cenzury, ale też sama nazwa nie była przezeń z palca wyssana. Tego określenia rzeczywiście używano jeszcze w epoce szwedzkiego Potopu i to nie tylko w Polsce.
Z tego myślenia o Rosji wziął się schemat północnego teatru działań wojennych. Wszystkie armie idące na Moskwę od zachodu kierowały się w stronę Bramy Smoleńskiej, o której mówi się do dzisiaj, że jest wrotami do kraju dwugłowego orła. I wszystkie przegrywały. W tym kierunku maszerowali nasi rodacy od czasów Dymitriady, tędy szedł Napoleon, tą samą drogą podążył za nim Hitler. Wódz Rzeszy, gdy przyciął sobie palce gmerające przy furtce do Moskwy i Leningradu, poszedł co prawda po rozum do głowy i w 1942 r. spróbował innego kierunku. Ale wtedy było już za późno, a Niemcy przegrały na froncie wschodnim w dużej mierze z powodu doktrynerstwa własnego przywódcy.
Tymczasem przynajmniej do połowy XX wieku droga do serca Rosji wiodła od południa, od strony stepów. To było prawdziwe miękkie podbrzusze tego opancerzonego kraju. Ziemie nad Dnieprem, Dońcem, Donem i dolną Wołgą od dawna zamieszkiwali ludzie odmienni charakterem od tych z lesistej, północnej części rosyjskiego imperium. Na południu ziemia jest bardziej żyzna, ale też silniejszy był jej głód. I silniejszy ucisk wobec tych, którzy na niej pracowali. A jednocześnie miejsca tu tyle, że zawsze było dokąd uciekać.