Wojna 1920. A gdyby Wrangel nie został sam?

To prawda, że pokój pod koniec 1920 r. był nam bardzo potrzebny. Do kontynuowania wojny nie mieliśmy już ani sił, ani motywacji. Jednak mogliśmy przynajmniej nie spieszyć się tak bardzo z zawieszeniem broni. Uchroniłoby to naszych jedynych aktywnych sojuszników przed śmiertelnym ciosem. A po kilku miesiącach gry na czas... Kto wie?

Publikacja: 07.08.2020 10:00

Gdy 26 kwietnia 1920 r. Polacy szli na Kijów, bolszewicy wezwali na pomoc białych oficerów. Zachęcan

Gdy 26 kwietnia 1920 r. Polacy szli na Kijów, bolszewicy wezwali na pomoc białych oficerów. Zachęcano ich, by w imię obrony ojczyzny „zapomnieli o krzywdach” i wstępowali do Armii Czerwonej

Foto: ALAMY/BE&W

Historia, którą zwykliśmy nazywać nauczycielką życia, prowadzi swoje lekcje w sposób wybitnie niestandardowy. Nie lubi zadawać nudnych, pamięciowych formułek – jak wyobrażają sobie ludzie jej nieznający i nielubiący – lecz raz za razem zaskakuje niespodziewanymi podpowiedziami. Dobrym tego przykładem jest opowieść o wojnie 1920 roku. Setna rocznica bitwy pod Warszawą skłaniałaby raczej do kolejnego opiewania naszej zwycięskiej chwały. Ale czy podobną narracją owa lubiąca niespodzianki Pani Profesor mogłaby nas jeszcze dzisiaj czegokolwiek nauczyć?

To, co stało się tamtego sierpnia na przedpolach stolicy, sięga rangi ważnych wydarzeń ludzkich dziejów. Nieraz żalimy się, że Bitwa Warszawska nie jest doceniana przez ludzi cywilizacji Zachodu, która – jak lubimy powtarzać – właśnie polskiemu zwycięstwu w 1920 r. zawdzięcza swoje ocalenie. To prawda, na 20 lat powstrzymała ekspansję czerwonego totalitaryzmu. Ale w rzeczy samej ranga tego wydarzenia, jak bitwy starożytnych Greków, które bywały bitwami ich bogów, sięga obszarów jeszcze większych i jeszcze bardziej rozległych. Choć może nie do końca tak, jak byśmy sobie tego życzyli.

Drogi do serca Rosji

Zachodni sąsiedzi Rosji postrzegali ją przez wieki jako kraj nie Wschodu, lecz Północy. Wystarczy wspomnieć bohaterów Trylogii, którzy moskiewskich najeźdźców nazywali z łacińska Septentrionami – czyli „północnym ludem". Był to oczywisty wybieg Sienkiewicza dla uśpienia czujności carskiej cenzury, ale też sama nazwa nie była przezeń z palca wyssana. Tego określenia rzeczywiście używano jeszcze w epoce szwedzkiego Potopu i to nie tylko w Polsce.

Z tego myślenia o Rosji wziął się schemat północnego teatru działań wojennych. Wszystkie armie idące na Moskwę od zachodu kierowały się w stronę Bramy Smoleńskiej, o której mówi się do dzisiaj, że jest wrotami do kraju dwugłowego orła. I wszystkie przegrywały. W tym kierunku maszerowali nasi rodacy od czasów Dymitriady, tędy szedł Napoleon, tą samą drogą podążył za nim Hitler. Wódz Rzeszy, gdy przyciął sobie palce gmerające przy furtce do Moskwy i Leningradu, poszedł co prawda po rozum do głowy i w 1942 r. spróbował innego kierunku. Ale wtedy było już za późno, a Niemcy przegrały na froncie wschodnim w dużej mierze z powodu doktrynerstwa własnego przywódcy.

Tymczasem przynajmniej do połowy XX wieku droga do serca Rosji wiodła od południa, od strony stepów. To było prawdziwe miękkie podbrzusze tego opancerzonego kraju. Ziemie nad Dnieprem, Dońcem, Donem i dolną Wołgą od dawna zamieszkiwali ludzie odmienni charakterem od tych z lesistej, północnej części rosyjskiego imperium. Na południu ziemia jest bardziej żyzna, ale też silniejszy był jej głód. I silniejszy ucisk wobec tych, którzy na niej pracowali. A jednocześnie miejsca tu tyle, że zawsze było dokąd uciekać.

To wszystko przesądziło o anarchicznym, buntowniczym charakterze mieszkających tam ludów. Wiedzieli o tym rosyjscy władcy obawiający się, że z południa przyjdzie do nich nowe wcielenie Pugaczowa, który w XVIII wieku wzniecił powstanie chłopów i Kozaków.

Trwałość tego schematu potwierdziły dzieje wojny domowej 1917–1921. Biała armia Judenicza, która dokonując cudów waleczności, dotarła do peryferii okupowanego przez bolszewików Piotrogrodu, nie była w stanie posunąć się dalej. Bo walczyli w niej dobrze urodzeni: oficerowie, kadeci. Zabrakło paliwa w postaci masowego wiejskiego rekruta. Niewiele pomogli też estońscy sojusznicy. Estończycy, podobnie jak Łotysze, to chłopskie narody, które cechuje zapobiegliwa troska o własną zagrodę. I jedni, i drudzy – wbrew temu, co dzisiaj wyczytać można z ich podręczników – rewolucję oraz bolszewicki przewrót powitali z umiarkowaną sympatią. Dopiero po mniej więcej dwóch latach zorientowano się tam, czym w istocie jest władza bolszewików. Ale wtedy karty historii były już rozdane, na szczęście dla Estończyków i Łotyszów – z 20-letnią przerwą na niepodległość.

Szorstka fascynacja

Południe miało też własną, dynamiczną metodę prowadzenia walk. Podczas gdy na lesistej Północy wojna zarówno dla białych, jak i dla czerwonych toczyła się w mozolnym rytmie wojskowych pociągów (syberyjskie eszelony Kołczaka dochodziły do tysiąca wagonów, głównie z zaopatrzeniem, co fatalnie spowalniało wszelkie ofensywne działania), południową partię szachów rozgrywano ruchem konika. Typowe dla wojny na tamtym terenie rozległe kawaleryjskie zagony sięgały nieraz po sto i więcej kilometrów w głąb terytorium przeciwnika, za każdym razem go zaskakując. A jeźdźcy, przyzwyczajeni do siodła i tego, co zabiorą po drodze, obywali się bez kosztownego i opóźniającego pochód systemu aprowizacji.

Jeźdźcami byli przeważnie Kozacy, przedziwna formacja, niezrozumiała dla ludzi Zachodu. Również nam pojęcie to – wyjąwszy Zaporożców, których znamy z „Ogniem i mieczem" – kojarzy się z dzikusami, galopującymi Krakowskim Przedmieściem i okładającymi przechodniów nahajkami. Takimi właśnie namalował ich Wojciech Kossak. Tymczasem warto spojrzeć w to, co zakrywa przed nami zasłona owego płótna. Dońcy, Kubańcy, Tercy, Orenburcy i inni to nie tylko formacje wojskowe w służbie samowładcy, lecz przede wszystkim osobne ludy. Mówiące przeważnie po rosyjsku i przeważnie wyznające prawosławie, lecz odmienne od Rosjan pod względem mentalności, obyczajów, a nawet strojów i muzyki. Pod każdym z tych względów Kozacy należeli do ludów stepowego Południa.

Ich wierna służba rosyjskiej monarchii wynikała nie z zamiłowania do wojskowego drylu, lecz ze specyficznie pojętego, synowskiego oddania osobie dowódcy, któremu warto zawierzyć na bojowym polu. Choć swoich atamanów nazywali „tatusiami" (bat'ko), szorstka to była miłość. A ataman atamanów – car – był dla nich także „batiuszką". I gdy owego „batiuszki" zabrakło, nie zostało już wiele z tego, co dotąd łączyło ich z rosyjską centralą.

W kozackich pieśniach często pojawia się warszawianka, zdobycz niełatwa, bo dumna. Jest w tych strofach zuchwałość, ale i fascynacja. Rosyjscy Kozacy, mimo iż do 1917 r. historia stawiała ich niezmiennie po przeciwnej niż my stronie barykady, mieli wobec nas spory kapitał szorstkiej sympatii.

Powrót „prawdziwej władzy"

Umieramy zwyczajnie, bez jęku, często idąc ulicą" – takimi słowami opisała rzeczywistość głodzonego i terroryzowanego przez bolszewików Piotrogrodu baronessa Maria Wrangel, matka Piotra, późniejszego dowódcy Armii Południa Rosji. Gdy 30 czerwca 1919 r. mieszkańcy Carycyna (później Stalingrad, dziś Wołgograd), zdobytego w brawurowym szturmie przez białych, witali Wrangla jak zbawcę, generał z pewnością myślał o matce, uwięzionej w północnej stolicy. Za Carycynem leży Tambow, za nim Moskwa, a jeszcze dalej Piotrogród... On postanowił jednak skierować dalszą ofensywę na wschód, za Wołgę, by przełamując bolszewickie przeszkody, połączyć siły z wojskami wodza białej Syberii Aleksandra Kołczaka. Ten ruch mógł dopiero dać rękojmię zdobycia z czasem i Moskwy, i Piotrogrodu.

Nie było mu to dane. „Dyrektywa moskiewska" przyjęta przez ówczesnego przełożonego Wrangla, generała Antona Denikina, nakazywała proste parcie na północ, by najkrótszą drogą dotrzeć do jądra czerwonej władzy. Na tej trasie z początku białym szło nieźle, w drodze ku Moskwie zdobywali miasto za miastem, jednak po kilku miesiącach ich ofensywa załamała się pod Orłem, 300 kilometrów od nowej stolicy. Odtąd byli w nieustannym odwrocie. W głębinach Dalekiego Wschodu przepadła również, walcząca w izolacji, armia Kołczaka.

Wrangel, który sprzeciwił się samobójczej w jego opinii eskapadzie na Moskwę, poszedł w odstawkę i wyjechał do Stambułu. Gdy jednak Denikin zaczął ponosić klęskę za klęską, biali przeprosili się z wygnańcem. 4 kwietnia 1920 r. w Sewastopolu Wrangel opuścił pokład brytyjskiego krążownika Emperor of India, witany nie mniej uroczyście niż wtedy w Carycynie. Był ostatnią nadzieją wszystkich niebolszewickich Rosjan. Z momentem zejścia na ląd stawał się głównodowodzącym Sił Zbrojnych Południa Rosji.

A był na to ostatni moment. Czerwoni zepchnęli już białą armię poza Przesmyk Perekopski na względnie niewielki obszar Półwyspu Krymskiego.

Powołany przez Wrangla cywilny rząd energicznie niwelował błędy popełnione przez soldateskę poprzednika. Jednym z ważniejszych posunięć było wydanie „dekretu o ziemi". Denikin sprawę reformy rolnej zaniedbał, ponadto dręczył chłopów rekwizycjami wojskowymi. Teraz, mocą dekretu z 1 czerwca 1920 r., wszystkie grunty rolne, które na początku rewolucji chłopi odebrali właścicielom ziemskim, a także obrabiane przez nich pola państwowe przechodziły na ich własność. Co prawda nowi właściciele mieli zapłacić byłym ziemianom odszkodowanie, ale powinność ta, rozłożona na 25-letnie raty, nie wyglądała uciążliwie. Wreszcie tym, którzy przy przejmowaniu własności „zbłądzili" – tym tonującym terminem określono podpalanie dworów, morderstwa całych rodzin szlacheckich itd. – a którzy zasłużą się przy obronie ojczyzny, generał osobiście obiecywał wybaczenie.

Dekret Wrangla właściwie nie był niczym nowym: trzy lata wcześniej to samo uczynił Lenin. Jednak rosyjscy i ukraińscy chłopi zdążyli już przez ten czas poznać prawdziwą naturę bolszewików, bagnetem i artylerią dławiących wszelkie próby ustanowienia autentycznego wiejskiego samorządu. A Wranglowski dekret powiązany był z ustawą taki właśnie samorząd legalizującą. Ponadto celnie uderzał w struny włościańskiej psychiki. Chłopi ziemię obszarnikom zabrali sami, a do wydanego post factum „dekretu o ziemi" Lenina zaufania nie mieli, słusznie podejrzewając, że stanowi on jedynie wstęp do kolektywizacji. Za to bumaga z podpisem białego generała wśród konserwatywnych z ducha mieszkańców wsi budziła zaufanie do „prawdziwej władzy".

Wieść o dekrecie zadziałała piorunująco, gdyż biali lotnicy docierali za linię frontu i zrzucali ulotki z aeroplanów. Wszędzie tam, gdzie w ramach ofensywy zdołały dotrzeć oddziały białej armii, zgłaszali się do nich chłopscy ochotnicy. W dziejach rosyjskiej wojny domowej było to zjawisko nowe. Dotąd chłopi woleli trzymać się z dala zarówno od białych, jak i od czerwonych, a jeśli przyszło stawić zbrojny opór tym ostatnim, czynili to na własną rękę, ginąc pod kulami bolszewickich „pulemiotów".

Z białą Rosją jak równi z równymi

Kolejną znaczącą korektą była zmiana stosunku do nierosyjskich narodowości zamieszkujących byłe imperium carów. Denikin twardo stał na stanowisku „jednej i niepodzielnej" Rosji, tępiąc wszelkie przejawy ruchów odśrodkowych – czym zrażał sobie potencjalnych sojuszników. Bolszewizm, mimo górnolotnych haseł, okazał się bowiem nie mniejszym, choć bardziej podstępnym wrogiem wszelkich narodowych aspiracji.

Jednym z przejawów owych odśrodkowych tendencji był kozacki separatyzm. Z momentem upadku caryzmu mieszkańcy pasa stepów i czarnoziemów, dotąd związani z systemem wspomnianym już ojcowsko-wojskowym układem, uznali, że nie po drodze im z bolszewikami, których hasła i preferowany sposób życia całkowicie kolidowały z ich poukładanym, zachowawczym światem. Ich zdecydowana większość zasiliła więc białą armię Denikina, stając się jej główną siłą uderzeniową.

W szeregach tej armii aż 70 procent stanowili Kozacy znad rzeki Kubań, potomkowie Zaporożców, przesiedlonych na przedgórza Kaukazu przez carycę Katarzynę. Zachowali oni mowę ukraińską, jak również silniejsze niż u innych wspólnot kozackich poczucie odrębności od Rosjan. Póki Kubańcy walczyli pod Denikinem, generał odnosił sukcesy. Konflikt zaczął się, gdy Kubań ogłosił niepodległość, a tamtejsi Kozacy uznali się nie za podkomendnych, lecz za bojowych sojuszników białego generała. Gdy w czerwcu 1919 r. denikinowski oficer zastrzelił przywódcę separatystów Mykołę Riabowoła, rozpoczęła się masowa dezercja Kubańców z rosyjskich szeregów. Rozwód przypieczętowało w listopadzie powieszenie na rozkaz Denikina innego kubańskiego lidera, księdza Aleksieja Kułabuchowa. W miesiąc później kubański ataman Aleksandr Filimonow, który dotąd Denikina wspierał, podał się do dymisji. Razem z nim odeszła prawie cała reszta kubańskich żołnierzy. Liczebność Armii Ochotniczej – jak nazywano wojsko białych Rosjan – stopniała do poziomu uniemożliwiającego jakąkolwiek efektywną obronę przed ofensywą bolszewików.

Wrangel całkowicie zmienił linię Denikina. Uznał autonomię Ukrainy w przyszłym państwie rosyjskim, mowie ukraińskiej nadając status równorzędny językowi rosyjskiemu. Zapewnił też Kozakom poszanowanie ich odrębności, choć bez gwarancji całkowitego oderwania od Rosji. Biały Krym od Kubania i Donu oddzielał już jednak szeroki pas bolszewickiego panowania. A i Ukraińcy Symona Petlury uginali się pod postępami czerwonego frontu.

O jeden most za blisko

Gdy 26 kwietnia 1920 r. Wojsko Polskie zdobyło Żytomierz i jasnym się stało, że jego następnym celem będzie Kijów, bolszewicy w Moskwie uderzyli na alarm. Na ratunek Rosji, której samo istnienie zagrożone być miało polską inwazją, wezwano wszystkich, nawet dotychczasowych wrogów. Bohater I wojny światowej generał Aleksiej Brusiłow wezwał wszystkich białych oficerów, którzy dotąd zachowali życie, ukrywając się przed bolszewikami, by w imię obrony ojczyzny „zapomnieli o doznanych krzywdach", zgłaszając się w szeregi Armii Czerwonej.

Kijów niebawem rzeczywiście wpadł w polskie ręce. Czy jednak oznaczało to katastrofę dla bolszewickiej Rosji? Bynajmniej. Miasto to do owego czasu, przez zaledwie dwa lata wojny domowej, zdążyło już kilkanaście razy przejść z rąk do rąk różnorakich formacji. Chodziło o coś innego. Po serii niedawnych zwycięstw w wojnie domowej bolszewicy mieli przed sobą już tylko dwóch poważnych przeciwników: Piłsudskiego oraz Wrangla. I śmiertelnie bali się tego, że obaj połączą swoje siły.

Armia Ukraińskiej Republiki Ludowej atamana Petlury, która w walce z bolszewickim najazdem stanęła ramię w ramię z Polakami, wyniszczona długotrwałymi walkami, nie była już wtedy znaczącą siłą. Po zdobyciu Kijowa przez polskie wojsko Ukraińcy rozpoczęli co prawda akcję werbunkową, ale świeżo przyjęci rekruci nie nadawali się jeszcze do akcji bojowych. A tutaj liczyły się dosłownie godziny.

Tymczasem Armia Rosyjska (tak przemianowano Siły Zbrojne Południa Rosji) odnosiła sukces za sukcesem. Na początku czerwca 1920 r. ruszyła z Krymu ofensywa Wrangla, która odepchnęła bolszewików w głąb Ukrainy, dochodząc do peryferii Jekaterynosławia (dzisiejsze Dnipro). Czerwone władze byłej stolicy guberni w pośpiechu zaczęły się ewakuować. Tylko w ciągu miesiąca białym Rosjanom poddało się 20 tysięcy sowieckich żołnierzy. Niewątpliwy efekt osiągnęła tutaj ulotka informująca o wranglowskiej reformie ziemskiej. Bolszewiccy szeregowcy, tacy sami chłopi, jak ci po drugiej stronie frontu, nie chcieli już dłużej walczyć po stronie bolszewików i składali broń.

Jednak w tym czasie Polacy byli już w odwrocie. Moskwa, pragnąc uniemożliwić połączenie obu wrażych sił, rzuciła na front polski konną armię Siemiona Budionnego. Wycofana ze świeżo spacyfikowanego frontu kaukaskiego konnica 5 czerwca przełamała polski front pod Samhorodkiem, wdzierając się daleko w głąb naszych pozycji i zmuszając Polaków do opuszczenia Kijowa. Ironia historii sprawiła, że w momencie, gdy nasze pikiety opuszczały przyczółek mostowy na Dnieprze, 350 kilometrów w dół tej rzeki, w Jekaterynosławiu, przymierzali się do tego samego bolszewicy, w obawie że od południa zaatakują ich siły Wrangla.

Dalszy ciąg znamy. Po dwóch miesiącach nieustającej defensywy, w połowie sierpnia, marszałek Piłsudski, genialnym manewrem okrążającym, doprowadził do bolszewickiej klęski u samych wrót Warszawy. Do naszego zwycięstwa, paradoksalnie, przyczyniły się sukcesy bolszewików, których konnica w drodze na zachód rozciągnęła się tak daleko, że uderzenie z boku okazało się śmiertelne dla napastnika.

W tym czasie Wrangel również nie próżnował: jego siły dokonały aż trzech desantów przez Cieśninę Kerczeńską na okupowane przez bolszewików tereny Kubania.

Polacy szybko odzyskali większość utraconych pozycji. Wszystkie strony tej wojny były już jednak na krawędzi wyczerpania. 12 października w Rydze podpisano zawieszenie broni na froncie polsko-rosyjskim. Bolszewikom został już tylko Wrangel.

Byliśmy jak Isildur

Delegacja polska na rozmowach pokojowych w Rydze nie mogła wyjść ze zdumienia, gdy na samym początku negocjacji szef sowieckiej delegacji Adolf Joffe dał jej do zrozumienia, że dla przerwania działań wojennych gotów jest pójść na wszelkie ustępstwa. Chcą Polacy Mińska? Owszem, damy im Mińsk. Niech sobie wezmą nawet i Smoleńsk, byleby tylko przestali się z nami bić. I byleby nie sięgali po Kijów.

Joffe, który w imieniu sowieckiej Rosji zawierał już szósty traktat pokojowy, doskonale wiedział, co robi. Pamiętał precedens traktatu zawartego w Brześciu z Niemcami, którym w lutym 1918 r. bolszewicy, nieokrzepli jeszcze w sprawowaniu władzy, oddali sporą połać europejskiej Rosji. Traktat przetrwał kilka miesięcy i runął razem z kajzerowską Rzeszą, która zawaliła się od środka. A żołnierze z czerwonymi gwiazdami na czapkach ruszyli na zachód. Tym razem również chodziło o zyskanie na czasie.

Jednak Polakom nie zależało na Mińsku ani tym bardziej na Smoleńsku. Zawieszenie broni, będące wstępem do ustalenia warunków pokoju, podpisano tak szybko, jak to było możliwe. Zadecydowało tu zmęczenie wojną, ale też doktryna reprezentowana przez Stanisława Grabskiego, przywódcę obozu narodowego i najbardziej wpływowego członka naszej delegacji. Narodowcom nie zależało na wchłonięciu zbyt dużych obszarów etnicznie niepolskich, gdyż wtedy trudniej byłoby nam je „strawić" – czyli spolonizować.

W dwa tygodnie po podpisaniu zawieszenia broni ruszyła na Krym wielka ofensywa sowiecka dowodzona przez energicznego „komandarma" Michaiła Frunzego. Te dwa tygodnie potrzebne były bolszewikom do przerzucenia z frontu polskiego 100 tysięcy żołnierzy. Połączona 140-tysięczna armia czerwonych zgniotła 40-tysięczne wojsko białych. Wrangel, jeszcze niedawno zwycięski, odpłynął z powrotem do Stambułu w poczuciu, że został przez Polaków zdradzony.

To prawda, że pokój był nam już bardzo potrzebny. Do kontynuowania wojny nie mieliśmy już ani sił, ani motywacji. Jednak mogliśmy przynajmniej nie spieszyć się tak bardzo z zawieszeniem broni. Uchroniłoby to naszych jedynych aktywnych sojuszników przed śmiertelnym ciosem. A po kilku miesiącach gry na czas... Kto wie, jaki długotrwały efekt przyniosłaby mała ulotka rozrzucana z aeroplanów?

To prawda, że zwyciężyliśmy w tej wojnie. Ale nie do końca. Byliśmy jak tolkienowski Isildur, który w ostatniej chwili zawahał się przed wrzuceniem pierścienia w szczelinę Góry Przeznaczenia, by całkowicie zniszczyć zło, które wywoływał.

A mówiąc bardziej przyziemnie: zawarliśmy pokój z czerwonymi Rosjanami, porzucając białych, gdyż baliśmy się, że kontynuując mocno niepewną w skutkach wojnę, stracimy wszystko. Ale podobną obawę wobec samych siebie mieli też bolszewicy, gdy zawierali pokój z nami. Bali się, że wszystko stracą, jeśli dojdzie do połączenia sił Piłsudskiego i Wrangla. Pani Historia chyba już nigdy nam nie podpowie, kto mocniej przesadzał w swoich obawach. A szkoda.

Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu