Jak dotąd nie istniała bowiem cywilizacja, która za swój cel postawiłaby sobie odrzucenie cierpienia, uznanie go za niepotrzebny ciężar, coś, co jedynie niszczy. Każda religia, każda filozofia, kultura próbowała zrozumieć, nadać sens cierpieniu albo przezwyciężyć je poprzez wiarę, nadzieję, ćwiczenia duchowe. Nie było dotąd takiej, która chciałaby je odrzucić poprzez wyeliminowanie cierpiących za pomocą aborcji, eutanazji, odseparowania w specjalnych ośrodkach, gdzie inni, niedotknięci nim w takim stopniu, nie mają z nimi styczności i nie muszą się nimi przejmować. To zapomnienie, eliminacja, choćby zamaskowane przez najszlachetniejsze słowa, oznaczają jednak eliminację z naszego życia nie tylko odpowiedzialności, ale i miłości, w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Miłość bowiem zawiera w sobie cierpienie, jest ono od niej nieodłączne, a wiedzą to nie tylko zawiedzeni kochankowie, nie tylko zdradzeni, ale nadal kochający małżonkowie, lecz także rodzice, którzy muszą się zmierzyć z bólem, chorobą, odejściem dzieci. Tam, gdzie nie ma cierpienia, nie ma także człowieczeństwa w formie, jaką znamy. A wspaniale pokazywał to w swoich książkach Michel Houellebecq, ukazując ludzi, którzy nie będąc w stanie cierpieć, nie są też w stanie odczuwać szczęścia. Straszny to obraz.