Wyzwań stojących przed nowym rządem jest sporo. Do tego bilans otwarcia i zamknięcia. Ułaskawienia i zatrzymania. Jedna konferencja w Sejmie goni drugą. Każdy chce się pokazać i wykazać. W zgiełku newsów uciekają sprawy naprawdę istotne z punktu widzenia zwykłego człowieka – podatki, jakość życia, problemy demograficzne, edukacja.
Jako ojciec dzieciom – i to szkolnym dzieciom – skupię się na tej ostatniej kwestii. Zacznijmy od oficjalnych danych. Mam przed sobą najświeższy raport Komisji Europejskiej oceniający postępy krajów unijnych w realizacji celów edukacyjnych. Już nagłówek budzi moje zdziwienie: „Coraz lepsze wyniki edukacyjne Polski: Komisja chwali Polskę za coraz lepsze wyniki w realizacji zmniejszania liczby nastolatków z problemami z czytaniem, matematyką i naukami ścisłymi". Czytam, że nasz kraj się poprawił i jest teraz w środku stawki, jeśli chodzi o grupę osób z wyższym wykształceniem w wieku od 30 do 34 lat. Obecnie to ponad 40 proc., podczas gdy jeszcze kilka lat temu była to zaledwie jedna trzecia. Generalnie Polska jest w edukacyjnej grupie prymusów.
Czytam i nie mogę się nadziwić, bo w mniemaniu wielu jest dokładnie odwrotnie! W redakcji pracuję z dużą grupą młodych ludzi, tuż po studiach, w domu mam troje dzieci, pomyślałem więc, że owi eksperci chyba w ogóle nie byli w naszym kraju i oceniają jakiś inny kawałek kontynentu! Młodzi Polacy bowiem zazwyczaj bezbłędnie obsługują dziś urządzenia IT, ale już z wiedzą ogólną, która mówi o potencjale umysłowym narodu, jest coraz gorzej. Nie chcę nikogo skrzywdzić, ale im bliżej do matury u moich dzieci, tym większe mam przekonanie, że polska szkoła jest mało spójna, chaotyczna i..., przepraszam za wyrażenie, byle jaka.
Najgorsze jest to, że dziecko spędza w niej coraz więcej czasu, nosi coraz cięższy plecak i.... coraz mniej z tego wynika. Oprócz tego, że coraz częściej nie ma ochoty tam iść. Ostatnimi laty patrzymy na szkołę jak na obóz pracy, który służy tylko do tego, by dzieci gnębić. Wiem, to mocne słowa, ale jeśli słyszę rano od wychodzącego na lekcje dziesięciolatka: „Moje życie jest tak ciężkie jak ten plecak", to co innego mam napisać?
Ktoś starszy powie: „Za naszych czasów też tak było, gówniarzom uczyć się nie chce". Otóż nie! Im się chce, one robią, co mogą, są ambitne, ale zwyczajnie nie dają już rady! Siada ich odporność psychiczna, a jeszcze bardziej fizyczna. Dziecko, nawet to z podstawówki, wraca do domu po sześciu–siedmiu godzinach zajęć, zjada obiad (te szkolne są nie do zjedzenia...) i od razu zabiera się do lekcji! Każdy dzień, łącznie z weekendami, wygląda tak samo – lekcje, lekcje, lekcje! Lektura goni lekturę (często tak nieciekawą i odrealnioną, że odstręcza dzieci od czytania jakichkolwiek książek). Ponieważ materiału do opanowania jest coraz więcej, młodzi proszą o pomoc rodziców! Czyż nie tak, szanowni rodzice? A gdzie czas na pasje? Na sport, podwórko, pomoc rodzicom w domu...? Pół biedy, gdyby był to sposób na produkcję jeśli nie geniuszy, to przynajmniej wspaniale wykształconych młodych ludzi. Ale nic podobnego.
To może rodzą się nam mniej zdolne dzieci? Chyba nie. Winny jest system. Polska szkoła, zamiast rozbudzania w dzieciach ciekawości, uczenia rozumowania, łączenia faktów, logicznego i kreatywnego myślenia, argumentowania, uczy perfekcyjnie odpowiadać na pytania w testach, sprawnie kombinować w zakreśleniu A, B czy C. To zaś oznacza, że rośnie nam pokolenie neurotycznych, sfrustrowanych i banalnie wykształconych młodych ludzi. By nie powiedzieć – niedouków.