Nowa dyrektorka PISF: Dialog i transparentność to fundamenty mojej pracy

Polski Instytut Sztuki Filmowej potrzebuje dzisiaj transparentności i wprowadzenia bardzo jasnych zasad funkcjonowania - mówi Karolina Rozwód, nowa dyrektorka Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Publikacja: 18.07.2024 17:11

Nowa dyrektorka PISF: Dialog i transparentność to fundamenty mojej pracy

Foto: Wojciech Olszanka/East News

Plus Minus: Do konkursu na stanowisko dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej stanęło 13 osób, pani ponad dekadę spędziła ostatnio w Lublinie, kierując impresaryjnym Teatrem Starym działającym na wielu polach kultury, i wygrała pani z takimi menedżerami kultury jak Michał Merczyński oraz osobami głęboko osadzonymi w środowisku filmowym. Członkowie komisji wybrali panią niemal jednogłośnie. Jak pani sądzi, czym ich pani przekonała?

Może właśnie tym, że jestem spoza środowiska, a PISF wymaga dziś świeżego spojrzenia. Pomógł mi też zapewne fakt, że przez 13 lat prowadziłam lubelski Teatr Stary, który – podobnie jak instytut, należy do obszaru finansów publicznych. Z drugiej strony PISF nie jest dla mnie instytucją zupełnie nieznaną. Pracowałam w nim przez pierwsze dwa lata jego istnienia, gdy od 2005 roku tworzył się od zera. Dziś zresztą dzięki temu mam skalę porównawczą, wiem, co kiedyś stanowiło problem, zauważam, że pewne – jak mi się wtedy wydawało prowizoryczne, wynikające z faktu, że PISF dopiero się tworzył – rozwiązania wciąż są obecne. Po 20 latach chcę się temu przyjrzeć i poukładać.

Jest pani lublinianką. Po dyplomie na romanistyce o profilu iberystycznym wyjechała pani na rok do Paryża, żeby studiować zarządzanie kulturą. Co pani to doświadczenie dało?

EAC, Podyplomowa Szkoła Ekonomii, Sztuki i Komunikacji, do której trafiłam, nastawiona jest na zagadnienia praktyczne, ale nie zapomina o teorii. Miałam na przykład duży blok zajęć z prawa autorskiego, jego podstaw i filozofii. Zajęcia z ekonomii kultury prowadził fantastyczny wykładowca Serge Kancel, doradca ministra Jacka Langa – tego, który stawiał piramidy przed Luwrem i w 1981 roku wprowadził we Francji ustawę o jednolitej cenie książek. Dużo naszych praktyk odbywało się w instytucjach kultury. Na zajęcia z historii sztuki chodziliśmy do Centre Pompidou, ze scenografii do Luwru, gdzie tłumaczono nam na m.in., dlaczego w określony sposób została zbudowana wystawa rysunków Michała Anioła. Pamiętam zajęcia z szefową komunikacji festiwalu w Cannes. Studia w EAC trwały rok, ja wtedy jednocześnie przygotowywałam Rok Gombrowicza, współpracując z wdową po pisarzu Ritą Gombrowicz. To był dla mnie ważny czas.

Rok Gombrowiczowski w 2004, za który była pani w znacznej mierze odpowiedzialna, wyszedł znakomicie.

To była zasługa wielu osób i komitetu organizacyjnego. Nie mogliśmy za bardzo rozwinąć skrzydeł, bo nie mieliśmy wielkich funduszy. Ministerstwo Kultury przekazało na ten cel 1,2 mln zł, drugie tyle Janusz Palikot. Wiele rzeczy trzeba było inicjować bez finansowania. Przeprowadziłam się do Warszawy, przygotowywaliśmy wydarzenia z filmowcami, wydawcami. Udało się wydać „Dziennik” za 20 zł, tak żeby wszystkich zainteresowanych, także młodych ludzi, było stać na kupienie tej książki. Zorganizowaliśmy wiele ważnych wydarzeń, powstały spektakle, a z naszą pasją do Gombrowicza dotarliśmy do różnych zakątków Polski – jedna ze szkół w małej miejscowości przybrała imię pisarza, a mimo braku środków z pomocą Instytutów Polskich – również do szerokiego środowiska na świecie. To był fascynujący czas intensywnej i niestandardowej pracy.

Czytaj więcej

Jerzy Kapuściński: Słabo wspieramy młodych artystów

Pani dyrektorowanie w Teatrze Starym zaczęło się od tego, że odrestaurowała pani jego historyczny i zabytkowy, jednak walący się budynek.

Nadużyciem byłoby stwierdzenie, że odrestaurowałam ten teatr. Przyszłam w ostatnim roku remontu, brałam udział w naradach budowlanych, miałam wpływ na wiele rozwiązań. Inwestorem było miasto.

Potem zamieniła pani to miejsce w świetne centrum kultury. W teatrze odbywały się spotkania z pisarzami, przedstawienia własne i sprowadzane – to chyba była jedna z pierwszych publicznych scen impresaryjnych w Polsce.

Wcześniej działał na podobnych zasadach warszawski Teatr Mały, kiedy jego dyrektorem był Paweł Konic. To on mnie inspirował, gdy tworzyłam nasz program. Myślałam o Teatrze Starym jako o miejscu, do którego sama chciałabym chodzić. Proponowaliśmy repertuar teatralny, filmowy, muzyczny, literacki, dziecięcy. I to się przez ponad dekadę sprawdzało, zdobyliśmy stałą publiczność.

Świetną opinię miało Kino Staromiejskie.

To była długa tradycja. W budynku, w którym obecnie działa Teatr Stary, kino funkcjonowało od 1907 roku, tutaj też w 1956 roku powstał jeden z pierwszych w Polsce Dyskusyjnych Klubów Filmowych. Kino Staromiejskie miało więc piękną tradycję. Dlatego zależało mi, żeby w przywróconej do życia po 30 latach przerwy instytucji był również program filmowy. Mieliśmy małą widownię, ze względu na uwarunkowania architektoniczne nie mogliśmy zamontować projektora cyfrowego. Ale staraliśmy się tworzyć ciekawy program i w miarę możliwości zapraszać twórców.

Zrezygnowała pani z dyrektorowania w teatrze, choć miała pani kontrakt do 2027 roku. Dlaczego?

Zależało mi na jakości programu, a z powodu pogłębiających się ograniczeń finansowych przygotowywałam go z coraz większym wysiłkiem. W czasie negocjacji finansowych artyści szli na wiele ustępstw, ale to już stawało się dla mnie krępujące. Długo dojrzewałam do decyzji o odejściu z teatru, w ciągu kilku miesięcy kilkukrotnie rozmawiałam z władzami miasta. W 2022 roku świętowaliśmy jeszcze 200-lecie teatru, a w 2023 roku udało nam się zorganizować kolejną edycję festiwalu Danuty Szaflarskiej, który ciągnęliśmy od pięciu lat. I po raz drugi przygotowaliśmy duży koncert plenerowy. Poczułam jednak, że dłużej nie dam rady tak funkcjonować. Zresztą 17 lat mojego dyrektorowania w Starym to byłoby za dużo i dla mnie, i dla teatru.

Miała pani zostać dyrektorką poznańskiej Malty. Krążyły plotki, że nie dogadała się pani z Dominiką Kulczyk, która ten festiwal po wycofaniu państwowej dotacji uratowała.

To absolutna nieprawda. Nie mam wpływu na to, co mówią inni ludzie, ale moja decyzja o odejściu z Malty nie była związana z jakimkolwiek konfliktem z panią Dominiką Kulczyk. Bardzo podziwiam i szanuję fakt, że zdecydowała się Maltę uratować. Chapeau bas. Mogę się o niej wypowiadać wyłącznie w najlepszych słowach. I trzymam kciuki za festiwal.

Tak dotarłyśmy do konkursu na dyrektora PISF-u. Ale, jak już pani wspomniała, jako młoda dziewczyna pracowała pani w PISF-ie w 2005 roku, kiedy instytut powstawał. Jakie ma pani z tamtego czasu wspomnienia?

Najpierw zajmowałam się współpracą ze szkołami filmowymi i zagranicznymi stypendiami filmowców. Potem również promocją zagraniczną. To był czas, gdy wszyscy współtworzyliśmy tę instytucję, pisaliśmy pierwsze programy operacyjne. Pamiętam pierwsze losowania ekspertów z wazonów. Pierwsze współprace PISF-u z dużymi festiwalami. Ogromnym wyzwaniem było dla mnie przygotowywanie wystawy z okazji dziesiątej rocznicy śmierci Krzysztofa Kieślowskiego na festiwalu w Berlinie. Podobnie jak współpraca z festiwalem canneńskim, z sekcją Cannes Classics, gdzie odbył się pokaz „Kanału” Andrzeja Wajdy. To był trudny czas, ludzie związani z rozmaitymi instytucjami wciąż jeszcze próbowali wpłynąć na to, kto ostatecznie będzie się na kinematografię składał. Dyrektor Agnieszka Odorowicz brała udział w obronie nowej ustawy. I bardzo nam wtedy zaufała, od razu wrzuciła nas na głęboką wodę i dała dużą autonomię w działaniu. Wszystko, czego się dotknęłam, było dla mnie totalnie nowe. To była świetna szkoła.

Teraz objęła pani dyrekcję instytutu. W bardzo trudnym czasie. Jest wiele spraw niezałatwionych, trwają kontrole ujawniające rozmaite nieprawidłowości. Jednocześnie samo środowisko filmowe jest podzielone politycznie, jak całe polskie społeczeństwo. Ostatni zjazd SFP pokazał jeszcze inny podział: na młodych i starszych.

Mam tego świadomość. I cieszę się, że jestem niejako spoza środowiska filmowego, więc nie czuję się tymi podziałami obarczona. Nie należę do żadnej z grup, jestem otwarta na rozmowy ze wszystkimi. Już je prowadzę. Bardzo mi zależy, żeby przedstawić się środowisku, a przede wszystkim posłuchać filmowców. W ubiegłym tygodniu zorganizowaliśmy spotkanie z reżyserami, scenarzystami, dokumentalistami, producentami, twórcami animacji – przedstawicielami siedmiu organizacji filmowych. Planuję rozmowy z innymi środowiskami, z osobami związanymi z upowszechnianiem i promocją polskiego filmu, z kinami studyjnymi, z dystrybutorami, z organizatorami festiwali. Jak również z tymi wszystkimi, którzy składają się na kinematografię, płacąc 1,5 proc. od swoich wpływów. Chciałabym też współpracować z funduszami filmowymi, mam tu za sobą doświadczenia lubelskie. Wszyscy przecież działamy w jednym krwiobiegu.

Przedstawia się pani środowisku, ale co pani te spotkania dają?

Jestem otwarta na sugestie. Pewne decyzje będą, oczywiście, należały do mnie i wezmę za nie odpowiedzialność. Ale PISF jest instytucją, która przede wszystkim ma służyć – to jest zapisane w ustawie – rozwojowi polskiej kinematografii. Dlatego musi stworzyć optymalne warunki funkcjonowania dla filmowców. Dla mnie jednym z najważniejszych celów jest to, żeby wszystkie obowiązujące reguły, przede wszystkim te związane z przyznawaniem dotacji, były przejrzyste. I żeby decyzje były transparentne. Mam nadzieję, że nawet jeśli ostateczne decyzje okażą się nie po myśli niektórych filmowców, to przynajmniej zrozumieją oni dlaczego i w jakim trybie zostały podjęte.

Transparentność instytutu została w ostatnich latach utracona. Podobnie jak dostępność. PISF stał się instytucją zamkniętą, trudną. Niektórzy czekali na spotkanie miesiącami.

Dochodzą do mnie takie głosy. Jak słyszę pytanie filmowca, czy można przyjść i porozmawiać z opiekunem projektu, to jestem zaskoczona. Dla mnie to oczywiste. Nie może być tak, że jedni załatwiają swoje sprawy w PISF-ie w każdej chwili, inni czekają na spotkanie tygodniami. Będzie mi zależało na przejrzystym sposobie komunikowania się. Oczywiście nie mogę prowadzić każdej sprawy osobiście, zresztą nie wszystko musi zależeć od dyrektora. W instytucie jest wielu kompetentnych pracowników, którzy mogą być partnerami do rozmowy. Wszystko to wewnętrznie poustalamy i poukładamy. I jasno będziemy to komunikować środowisku.

W Lublinie robiła pani teatr, „do jakiego sama chciałaby pani pójść”. A jakie kino będzie pani wspierać? Jakie szanse ma kino artystyczne?

Pytanie o proporcje, w jakich powinno być dofinansowywane kino artystyczne i to kierowane do szerokiej publiczności, padło też podczas przesłuchania konkursowego. Przede wszystkim na pewno mój prywatny gust nie będzie wpływał na decyzje. Jako widz mam swoje preferencje, ale tutaj jestem w innej roli. Ocenie powinna podlegać jakość projektu. Zresztą wierzę, że kino artystyczne też może być skierowane do szerokiej publiczności. „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego miała milion widzów. Dziś w ogóle trzeba się zastanowić, co zrobić, żeby widzowie wrócili na polskie filmy do kina. Tu jest ogromna zapaść.

Nie odpowiedziała mi pani na pytanie o wsparcie PISF-u dla kina artystycznego i komercyjnego.

Nie mam wpływu na to, jakie projekty będą zgłaszane do instytutu. Na pewno jednak będę się wsłuchiwać w opinie ekspertów. Innym problemem jest to, kto powinien być ekspertem, jak eksperci powinni być wybierani, jak powinny funkcjonować komisje. Nad tym będziemy pracować. Dlatego na razie nie odpowiem pani na to pytanie jednoznacznie, tak jak nie odpowiedziałam na nie komisji. Raz jeszcze powtórzę: ważna jest jakość projektu i jego uczciwa ocena przez fachowców.

Ludzie kina narzekają, że obecny system poprzez swoje uśrednianie ocen nie dopuszcza żadnego eksperymentu, lekceważy odważne projekty.

Trudno mi się do tego odnieść, bo nie znam wniosków, które wpływały w minionych latach. Poprzedni rząd dość jasno określał swoją politykę w sprawie kina historycznego. Ja jestem daleka od formułowania jakichkolwiek priorytetów. Nie chcę w żaden sposób zawężać wyobraźni scenarzystów i reżyserów. Oni wiedzą lepiej, jakie filmy chcą robić. Biorę już udział w obradach kolejnych komisji rozpatrujących wnioski o dotacje, widzę, jak bardzo różne projekty oceniamy. Chciałabym, żeby ta różnorodność została zachowana.

Czytaj więcej

Jak przerwać życie w kłamstwie

Obecny system ekspercki jest przez filmowców krytykowany. Zwłaszcza reżyserzy uważają, że jest on niedobry. Sugerują, by wrócić do systemu sprzed 2011 roku. Chcą, by eksperci byli zgłaszani przez środowisko, a potem – jak pani wspominała – losowani, a nie wyznaczani przez dyrektora. Czy pani o tym myśli?

To ważny temat. Przygotowując się do konkursu i czytając regulamin komisji eksperckich, miałam poczucie, że jest on sformułowany w niejasny sposób, a rzeczywistość nie zawsze spotyka się z tym, co jest zapisane w programach operacyjnych i regulaminie pracy ekspertów. Mam świadomość, że od tego, kto ocenia projekty, zależy to, jakie filmy będą powstawać. Podczas ubiegłotygodniowego spotkania przedstawiciele związków i gildii obiecali mi, że spiszą propozycje różnych rozwiązań tej kwestii. Mnie zależy na tym, żeby wszystko stało się transparentne i żeby opinia ekspertów, na podstawie której dyrektor podejmuje decyzję, była ważnym głosem.

Może powinna, tak jak na początku, być jawna?

Uczestniczę już w obradach komisji opiniujących zgłaszane projekty. Na moją prośbę wszyscy eksperci, z którymi się dotychczas spotkałam, zgodzili się, by ich opinie nie pozostały anonimowe. Bardzo mnie to cieszy, bo skoro ja się podpisuję pod decyzjami, ważne jest, kto je podejmuje wraz ze mną. Dziś jednak działamy w systemie prawnym pozwalającym ekspertowi zachować anonimowość, więc jeśli ktoś nie będzie chciał ujawniać swojego nazwiska pod oceną – uszanuję jego wolę. Teraz pracuję nad powołaniem komisji do spraw odwołań, bo nie może być tak, żeby dyrektor jednoosobowo podejmował decyzję, a potem jednoosobowo rozpatrywał odwołanie.

Inna paląca kwestia to fundusz dyrektorki. Musi pani mieć swoją pulę. Punktów czy pieniędzy? Przy poprzednim dyrektorze Radosławie Śmigulskim spora część funduszy szła poza komisjami, były też przyznawane dotacje na „dokończenie filmu”. Te sumy czasem były wielomilionowe.

Powiedziała pani to, o czym ja napisałam w programie konkursowym. Wszystko, oczywiście, zależy od tego, jaki w końcu będzie obowiązywał system. Ocena punktowa, jeśli byłaby możliwa – tworzyłaby ranking. Tłumaczyłaby, dlaczego pewne projekty dostały pełną kwotę, o jaką wnioskowały, a inne niższą. Należałoby się więc zastanowić, czy w mojej gestii powinna być pula punktów na etapie oceny wniosków, czy np. 10 procent pieniędzy przyznawanych w trybie odwoławczym. W przypadku tego drugiego rozwiązania decyzje wciąż powinny brać pod uwagę ocenę ekspertów pracujących w komisji odwoławczej.

Jaki ma pani stosunek do filmów, które stawały się elementem polityki historycznej poprzedniego rządu, ale też PISF-u. Przez lata słuchaliśmy o legendarnej superprodukcji amerykańskiej z Melem Gibsonem, bardzo już zresztą wtedy skompromitowanym. Ona nie doszła nigdy do skutku. Ale wiele polskich produkcji powstało, pożerając duże pieniądze. I na dobrą sprawę żadna z nich nie zachwyciła.

Nie chciałabym komentować decyzji poprzedników. Sama pamiętam czasy, kiedy PISF zaangażował się w konkurs na scenariusz filmu o powstaniu warszawskim. Ta kwestia wymaga głębszego namysłu. Wyznaczanie konkretnych priorytetów nie wydaje mi się w tym momencie odpowiednią drogą.

Niedawno szef Studia Munka Jerzy Kapuściński powiedział mi: „Dajcie mi budżet jednego filmu historycznego, to ja zrobię za to dwanaście interesujących debiutów”. Dochodzimy do rozmowy o pierwszych i drugich filmach. Pani poprzednik stworzył program mikrobudżetów, jednak profesjonaliści twierdzą, że nie da się dzisiaj zrobić długometrażowego filmu za 800 tysięcy złotych.

Nie jestem producentem filmowym, ale mając doświadczenie z teatru i, wiedząc, ile teraz kosztuje przygotowanie małego spektaklu czy postawienie sceny na plenerowy koncert – zdaję sobie sprawę, że te 800 tysięcy to kwota więcej niż skromna. Jeśli dobrze pamiętam, w początkach działalności PISF-u był program debiutów realizowanych za milion złotych. Od tej pory minęło prawie 20 lat, a my mówimy o podobnej kwocie. To wymaga poważnej dyskusji. Duża liczba niedofinansowanych filmów, przy których ze szkodą dla końcowej jakości obrazu nikt nie ma komfortu pracy i szansy na realizację swoich planów – to mało racjonalne wydawanie środków. Trzeba się więc zastanowić, czy zachować mikrobudżety, i określić, dla kogo są one przeznaczone.

To co ze zdolnymi debiutantami? Przecież to oni są przyszłością polskiego kina. Nie wolno marnować ich talentów.

To prawda. Do kina wchodzi dziś nowe pokolenie młodych twórców, bardzo dużo w nim kobiet, łącznie z tym słynnym rokiem ze szkoły łódzkiej, gdzie są same dziewczyny. To fantastyczne. Jednak nastawione na pierwsze filmy Studio Munka nie może zrealizować wszystkich projektów i dokonuje bolesnej selekcji. Też zresztą aplikuje do PISF-u, by móc realizować filmy pełnometrażowe. A część, nawet ciekawych, debiutanckich projektów, w ogólnej puli przepada. Z kolei trudności w zrealizowaniu pierwszego filmu powodują, że młodzi często dziś debiutują w kinie komercyjnym. Rozumiem to i szanuję, bo filmowcy muszą pracować i z czegoś żyć. Ale po wyreżyserowaniu takiego filmu – kolejnej, bardziej ambitnej produkcji, nie będą mogli nawet pokazać na festiwalu „Młodzi i film” w Koszalinie, bo to już nie będzie debiut. Bardzo więc chciałabym, żeby PISF był instytucją wspierającą młodych, ciekawych artystów wchodzących dopiero na filmowy rynek.

Platformy streamingowe są dzisiaj ogromną siłą.

Nie deprecjonowałabym ich działalności. Tam powstają głównie filmy komercyjne, ale zdarzają się też piękne dzieła. Niestety, w rankingach oglądalności królują utwory łatwiejsze, obyczajowe, sensacyjne. Rozumiem właścicieli platform, którzy widząc, co się dobrze sprzedaje, takie właśnie projekty zamawiają. To jest odwieczne pytanie, czy telewizja ma podążać za gustami widowni, czy je kształtować. Mnie się marzy, by również kształtowała. Ale jesteśmy zakładnikami rankingów: najlepsze seriale kryminalne, najciekawsze historie o miłości. Brakuje mi przewodników, którzy pomogliby widzom odnaleźć w platformach i telewizjach naprawdę wartościowe tytuły, które również są tam dostępne. Jak na przykład klasyka polskiego kina.

Rozmawiamy o reżyserach. Ale swoje problemy mają też producenci. Oni narzekają, że w czasach dyrektora Radosława Śmigulskiego pracowali z wielkim trudem, bo tonęli w sprawozdawczości. Żeby dostać dotację, musieli składać dziesiątki opinii i dokumentów. Poza tym wiele projektów było wciąż nierozliczonych przez PISF, choć wszelkie dokumenty zostały złożone, a niektóre filmy przeszły już przez ekrany.

Zaczęłam już analizować listy tych nierozliczonych projektów. Zastanawiamy się, jak to zrobić, by z jednej strony kończyć dawne sprawy, a z drugiej nie blokować bieżącej pracy. Analizujemy też, jakie dokumenty są naprawdę potrzebne na etapie składania wniosków, a jakie mogą się pojawić dopiero przy podpisywaniu umowy. Sprawdzamy, czy rzeczywiście wszystkie są konieczne. Pamiętam naszą działalność sprzed 18 lat i mam wrażenie, że dzisiaj PISF wymaga od producentów dwa razy więcej dokumentów i zaświadczeń. Jednocześnie musimy zwrócić uwagę producentów na poprawność, bo często składane przez nich dokumenty są dalekie od wymaganych norm. Pracownicy, chcąc im pomóc, współpracują z nimi nad poprawkami, zamiast procedować kolejne wnioski, umowy i rozliczenia.

Inny problem to koprodukcje. Dzisiaj świat, a przede wszystkim Europa, nimi właśnie stoi. Jednak w tym roku PISF przeznaczył na dofinansowanie koprodukcji z udziałem mniejszościowym 10 mln zł, z czego 4 mln poszło od razu na spłatę sesji ubiegłorocznej.

Krótko jestem w PISF-ie i przyznaję, że do tych kwestii jeszcze nie doszłam.

A tzw. zachęty, czyli zwrot pewnych kosztów produkcji ponoszonych w Polsce, chciałaby pani podobno oddać do Ministerstwa Finansów.

Zaproponowałam to w swoim programie konkursowym. Mam przekonanie, że one powinny być przyznawane automatycznie i rozważałabym przekazanie ich do innego podmiotu, gdzie będzie to mechanizm czysto finansowy. Ale jednocześnie zaproponowałam, żeby zacząć rozmowę o tym, czy zachęty powinny być wsparciem kwotowym, jak teraz, gdy Ministerstwo Finansów poprzez Ministerstwo Kultury przeznacza na nie konkretną sumę. Może warto wrócić do koncepcji sprzed lat, by po prostu obniżyć stawki VAT, jaką obciążona jest produkcja filmowa. Raporty pokazują bardzo duży wpływ zachęt na gospodarkę i zatrudnienie. Im więcej będzie produkowanych filmów, tym większy jest napęd gospodarczy i wyższa liczba środków, jakie wpływają dzięki produkcji filmowej na polski rynek. Nie wiem, czy jest możliwa zerowa stawka VAT, ale wystarczyłoby ją zmniejszyć do 5–8 procent. Wydaje mi się, że to lepszy, dający wszystkim równe szanse mechanizm niż określona pula środków, która kończy się dwie minuty po północy 1 stycznia, bo w takim czasie w tym roku się ona wyczerpała.

Muszę panią zapytać o promocję zagraniczną. Mamy, oczywiście, garstkę reżyserów, którzy wychodzą w świat. Ale jak powinna wyglądać promocja polskich filmów? Co rok jeżdżę do Paryża, gdzie wielką imprezę dla dystrybutorów i dziennikarzy urządza UniFrance. Po kilku dniach wracam z 15 wywiadami z najważniejszymi twórcami, które potem promują francuskie filmy, gdy wchodzą one na nasze ekrany.

Bardzo bym chciała, żeby najpierw PISF stworzył godne warunki dla funkcjonowania twórców. Jak nie będzie filmów, to nie będzie czego promować. Żaden najpiękniejszy katalog tego nie zapewni. Potrzebujemy więc mądrze wybieranych i sprawnie dofinansowywanych projektów. Ale oczywiście instytut jest obecny na wielu międzynarodowych targach, dofinansowuje stoiska na festiwalach. Myślę, że to jest temat ważny i zechcę zapytać filmowców, jak PISF może im w tej kwestii pomóc. Przeanalizujemy też dotychczasowe działania instytutu w tym zakresie oraz ich efektywność, by w konsekwencji opracować strategię działania w tym obszarze. Może rozwiązanie francuskie, o którym pani mówi, jest jakimś wyjściem, a może filmowcy polscy potrzebują wsparcia na etapie wcześniejszym – już w fazie developmentu, czyli rozwoju projektu? Faktem również jest, że nie mamy szerokiego grona agentów sprzedaży i chciałabym znaleźć odpowiedź na pytanie, z czego to wynika oraz jakie są tego konsekwencje.

Jeśli mówimy o polskim filmie na świecie, muszę panią spytać o zgłoszenia polskiego kandydata do Oscara w kategorii filmu zagranicznego. W ubiegłym roku z powodów polityczno- -koniunkturalnych polska komisja wytypowała niemającą żadnych szans na nominację animację „Chłopi” zamiast głośnej „Zielonej granicy” Agnieszki Holland. Francuzi zrobili podobny błąd, zgłaszając do oscarowej konkurencji „Bulion i inne namiętności” Trana Anha Hunga, a nie stuprocentowego faworyta, nagrodzoną canneńską Złotą Palmą „Anatomię upadku” Justine Triet. Triet dostała Oscara za scenariusz, Francuzi nie mieli szansy na statuetkę w konkurencji międzynarodowej. Zrobiła się afera i dziś Francuzi całkowicie zmienili system wyłaniania oscarowego kandydata. Jak będzie u nas?

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie musiałam zrobić na początku lipca, to zaproponowanie składu komisji oscarowej, który w tym tygodniu przedstawiam pani ministrze Hannie Wróblewskiej. Zaprosiłam do tej komisji kilkanaście osób z różnych pokoleń i z różnych dziedzin, w mojej ocenie to autorytety. Zależało mi, by w stosunku do lat ubiegłych to grono poszerzyć i bardziej zróżnicować. Jestem przekonana, że komisja zgodnie ze swoim sumieniem podejmie najlepszą decyzję, a mój głos będzie tylko jednym z kilkunastu.

Była i taka koncepcja, by wyłanianie naszego kandydata przejęła Polska Akademia Filmowa.

Nie mówię „nie”. Teraz mieliśmy mało czasu. Do 2 października trzeba zgłosić film. A przedtem pani ministra musi zatwierdzić skład komisji, trzeba zrobić nabór filmów, pokazać je członkom komisji. Wszystko więc wymagało pośpiechu. W przyszłym roku z pewnością będzie czas na dyskusję.

A czy ustawę o artystach zawodowych pani poprze?

Nie mam wątpliwości, że powinna ona zostać przegłosowana. Jeżeli mój głos jako przedstawicielki PISF-u będzie potrzebny, to oczywiście go zabiorę. Podczas spotkania z filmowcami rozmawialiśmy o tym, że tam, gdzie PISF może ich wesprzeć, będziemy wspólnie formułować postulaty, żeby mówić jednym głosem. Wówczas będzie on silniejszy.

Czy w PISF-ie wciąż trwają kontrole?

Trwają. Tyle tylko mogę powiedzieć. Rzetelnie dostarczamy potrzebne materiały.

Zdradzi mi pani, jakie są pani ulubione filmy?

Nie. Uważam bowiem, że mój gust jako widza w żaden sposób nie może determinować mojej pracy. Mogę tylko powiedzieć, jakie filmy pokazywałam ostatnio mojemu 15-letniemu synowi. Z oczywistych powodów nie będę wymieniać produkcji polskich. Z zagranicznych oglądaliśmy „Dwunastu gniewnych ludzi”, „Rain Mana”, „Hair”. Przed nami „Misja”.

Czego więc pani życzyć?

Bardzo chciałabym w perspektywie dwóch lat doprowadzić do tego, żeby PISF sprawnie działał na jasnych, wspólnie wypracowanych ze środowiskiem zasadach. Dialog i transparentność to dwa fundamenty mojej pracy. Mam nadzieję, że uda się to osiągnąć.

Plus Minus: Do konkursu na stanowisko dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej stanęło 13 osób, pani ponad dekadę spędziła ostatnio w Lublinie, kierując impresaryjnym Teatrem Starym działającym na wielu polach kultury, i wygrała pani z takimi menedżerami kultury jak Michał Merczyński oraz osobami głęboko osadzonymi w środowisku filmowym. Członkowie komisji wybrali panią niemal jednogłośnie. Jak pani sądzi, czym ich pani przekonała?

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Vincent V. Severski: Notatki na marginesie Eco
Materiał Promocyjny
Stabilność systemu e-commerce – Twój klucz do sukcesu
Plus Minus
Dlaczego reprezentacja Portugalii jest zakładnikiem Cristiano Ronaldo
Plus Minus
„Oszustwo”: Tak, żeby wszystkim się podobało
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Fotel dla pani Eli
Plus Minus
„Projekt A.R.T. Na ratunek arcydziełom”: Sztuka pomagania
Plus Minus
Jan Maciejewski: Strategiczne przepływy