W moim prywatnym rankingu ludzi-symboli obecnej władzy Łukasz Mejza zajmuje wysokie miejsce, a przecież nie wykrzyczał jeszcze ostatniego słowa, próbując przekonać Jarosława Kaczyńskiego, żeby go wziął na listy wyborcze. Mogę się mylić, ale sądząc po częstotliwości, z jaką jest zapraszany do rządowych mediów, partia już dawno zapomniała mu wizerunkowe kłopoty, w jakie ją kiedyś wpędził. Obecnie Mejza pełni w PiS rolę podobną do tej, jaką w PO pełnił kiedyś Palikot – głośno mówi to, czego osobom mającym jeszcze twarz powiedzieć nie wypada, nawet jeśli same tak myślą.
Czytaj więcej
Mateusz Morawiecki: „Medialny atak na rodzinę Pani Premier Beaty Szydło to bezpardonowa próba podeptania godności drugiego człowieka. Takie nagonki powinny spotkać się z bezwzględnym i powszechnym napiętnowaniem. Także ze strony środowiska dziennikarskiego”.
Jest w tym hołubieniu Mejzy pewna logika. Władza osiągnęła już ten poziom zepsucia, że najbardziej potrzebuje ludzi nieobciążonych sumieniem i zbędnymi skrupułami, bo te tylko przeszkadzają, gdy każdego dnia trzeba bronić kolejnych jej nadużyć. Ktoś, kto sam nie miał oporów przed naciąganiem rodziców ciężko chorych dzieci, będzie w stanie bronić najbardziej nagannego zachowania partyjnego kolegi, bo po prostu nie ma tego czegoś, co każe sobie wyznaczać nieprzekraczalne granice.
Władza osiągnęła już ten poziom zepsucia, że najbardziej potrzebuje ludzi nieobciążonych sumieniem i zbędnymi skrupułami, bo te tylko przeszkadzają, gdy każdego dnia trzeba bronić kolejnych jej nadużyć.
Podobno pytany kiedyś o to, dlaczego trzyma w partii tylu łajdaków, Kaczyński miał odpowiedzieć, że sprzątać można także brudną szmatą. Być może, ale jeśli się to robi wyłącznie takimi, brud się tylko rozniesie po całej powierzchni. I to właśnie zrobił Kaczyński ze swoją partią, która przechodzi obecnie – i oblewa – zbiorowy test przyzwoitości, jaki niechcący zadał jej minister edukacji, wykonując spektakularny nawet jak na polskie warunki skok na publiczną kasę.