Łacińska liturgia w Rzymie, msza wszech czasów w Wiecznym Mieście. Czy coś może być bardziej u siebie, w swoim domu? Spośród setek wyrastających w każdym kącie i wyglądających zza wszystkich zakrętów kościołów odprawia się ją regularnie na dobrą sprawę tylko we dwóch. I to chyba na podstawie tej niepisanej reguły, która wydaje się być pierwszym przykazaniem Rzymu. Prawie reliktu, regule ekspozycji. Czasami wydaje mi się, że to miasto zamiast wybierać swojego prezydenta, powinno raczej ustanowić Wielkiego Kustosza. Wszystko jest w nim dawne i dalekie. Budujące tak ogromny dystans, że kiedy potknąłem się na chodniku i oparłem ręką o ławkę, by nie upaść, to odruchowo przeprosiłem i rozejrzałem się, czy na horyzoncie nie widać patrolu karabinierów. Oglądać, podziwiać – jak najbardziej. Ale najlepiej z rękami założonymi za plecy, przed każdym dotknięciem, nawiązaniem kontaktu, dobrze jest się dwa razy zastanowić. Kościołów ta reguła wydaje się dotyczyć w szczególny sposób.
Czytaj więcej
Słuchając podczas zmywania naczyń płyty Kukona, rapera z Biłgoraju, doznałem olśnienia. Zrozumiałem, że hip-hop powiela wciąż te same motywy z tego samego powodu, dla którego Herakles przeżywał podobne przygody.
Przed wejściami do nich wiszą jeszcze co prawda tabliczki uprzejmie proszące o to, by nie zwiedzać ich w czasie trwania nabożeństw, ale pośród całego mnóstwa zakazów i komunikatów, jakie rozlegają się z każdej strony, ten akurat wypada jakoś blado. Jakby sami ci, którzy go sformułowali, do końca nie byli pewni, czy trzeba go przestrzegać. I właściwie dlaczego należałoby to robić. Te wnętrza są już przecież muzeami bardziej niż czymkolwiek innym. Dokładnie tak jak arystokratyczne dwory, z których dawno wyprowadzili się ostatni mieszkańcy. Stoły nie służą już do jedzenia, a łóżka do spania. Są otoczonymi barierkami eksponatami do podziwiania przez zwiedzających. A ci mogą tylko zachodzić w głowę, po co tym ludziom potrzebne było tak wiele sztućców i po jaką cholerę męczyć się ze spinkami do mankietów, skoro są przecież guziki. To już jednak ich problem, nie wchodźmy w szczegóły. Lepiej pozostać przy zachwycie nad powierzchnią, estetyczną stroną ich stylu życia. W końcu po to tu jesteśmy. Tak jak we wnętrzu zabytkowych świątyń nie zastanawiamy się nad tym, po co tym ludziom na obrazach było męczeństwo, smakujemy tylko barwę i formę, w jakiej ją przedstawiono.
Jakby sami ci, którzy go sformułowali, do końca nie byli pewni, czy trzeba go przestrzegać. I właściwie dlaczego należałoby to robić. Te wnętrza są już przecież muzeami bardziej niż czymkolwiek innym.
Charakter miejsca, jego przeznaczenie jest rzeczą płynną. Decydującą się na bieżąco w nieprzerwanym plebiscycie spojrzeń i zachowań. To nie budowniczy ani administratorzy decydują o tym, do czego ma służyć, ale ci, którzy tam przychodzą. Rzym już przecież raz to przeżył. Panteon nie przestał być świątynią na mocy czyjejkolwiek decyzji, ale naturalnym biegiem spraw. Zwyczajnie, z czasem zaczęto tam składać coraz mniej ofiar bogom, aż wreszcie w ogóle tego zaniechano. I kiedy w V wieku miasto musiało się oprzeć jednemu z najazdów barbarzyńców, na głowy tych ostatnich posypały się pociski w postaci kamiennych figur pogańskich bóstw. W chwili próby okazały się one tak samo dobrym narzędziem samoobrony, jak fragmenty bruku. Ich ciężar gatunkowy mierzony był już tylko w kilogramach. Katolickich świątyń na razie jeszcze nie czeka chyba podobny los. Nimb, nastrój, jaki wokół siebie roztaczają, jest wciąż jeszcze zbyt silny. A może tylko barbarzyńcy nie ustawili się jeszcze u bram miasta.