Wizja końca świata napełnia nas grozą. Amerykański filozof Samuel Scheffler twierdzi wręcz, że unicestwienie ludzkości przeraża nas bardziej niż nasza własna śmierć. Wyobraźmy sobie bowiem, że wszyscy żyjący teraz ludzie dożywają naturalnego końca swych dni, ale nikt więcej się już nie rodzi. Ta perspektywa rychłego końca ludzkości wzbudza w większości z nas przerażenie. Ale dlaczego? – pyta Scheffler.
Wydaje się, że życie na pustoszejącej Ziemi w dużej mierze straciłoby swój sens. Żeby to lepiej unaocznić, zastanówmy się, jak zmieniłyby się nasze wybory życiowe na wieść o nieuchronnej zagładzie ludzkości. Niewątpliwie stracilibyśmy motywację i emocjonalne przywiązanie do kontynuowania wielu projektów, w które byliśmy dotąd zaangażowani. Nikt nie zajmowałby się już więcej badaniami medycznymi, które miałyby wykryć skuteczną metodę leczenia raka. W istocie zarzucono by zapewne wszelką pracę naukową, nie tylko w medycynie. Jakakolwiek działalność społeczna czy polityczna przestałaby mieć sens. Nikt nie projektowałby ani nie budował niczego nowego. Tymczasem nie przestajemy robić żadnej z tych rzeczy, mając w perspektywie swoją własną śmierć. Robimy to nawet wtedy, gdy efekty naszej działalności widoczne będą dopiero w przyszłości. Nieunikniona wydaje się zatem konkluzja, twierdzi Scheffler, że ważniejsze jest dla nas przetrwanie ludzkości niż nasze własne przetrwanie. Nasze życie nie traci sensu w perspektywie naszej własnej śmierci, ale traci go w perspektywie zagłady ludzkiej cywilizacji.
Czytaj więcej
Naturalnym efektem zmian demograficznych w elektoracie lewicy była zmiana jej programu. Jednak liberalizm ekonomiczny, globalizacja i masowa migracja coraz bardziej zniechęcają do lewicy jej tradycyjny elektorat robotniczy. Bo to właśnie on ponosi największe koszty tej nowej polityki.
Ogień, powódź i choroba
Motyw końca świata obecny jest w kulturze co najmniej od czasów antycznych. Epikurejczycy upatrywali przyczyny końca w rozproszeniu się atomów, z których świat materialny jest zbudowany. Stoicy wyobrażali sobie koniec nieco bardziej apokaliptycznie – jako pochłonięcie świata przez ogień. Dla chrześcijan kresem będzie oczywiście drugie nadejście Jezusa i Sąd Ostateczny. Nie jest to sensu stricto koniec świata, bo ten będzie chyba trwał nadal, a my sami tylko zmienimy miejsce pobytu. Ale dla większości z nas opustoszała Ziemia to kres naszego świata. Obok wizji totalnej apokalipsy, w której cała ludzkość zostaje unicestwiona, pojawia się też – chyba nawet częściej – motyw upadku cywilizacji w wyniku takiego kataklizmu, jak ogień, powódź czy choroba. Gniewny bóg karze w ten sposób swych nieposłusznych poddanych, pozostawiając przy życiu sprawiedliwych, którzy z mozołem odbudowują lepszy świat.
Mityczne zagrożenia mają, oczywiście, swe naturalistyczne odpowiedniki. Nasza obecność na Ziemi może zakończyć się bowiem w wyniku naturalnego kataklizmu albo – co bardziej prawdopodobne – z naszej własnej winy. Toby Ord, oxfordzki filozof, w wydanej dwa lata temu książce „The Precipice” próbuje sklasyfikować te zagrożenia ze względu na prawdopodobieństwo ich wystąpienia w ciągu najbliższych 100 lat. I tak, wśród naturalnych kataklizmów najważniejsze są dwa i to takie, które już się w przeszłości wydarzyły. 66 mln lat temu asteroida o średnicy 10 km trafiła w Ziemię w okolicy dzisiejszego Meksyku. Energia uwolniona w wyniku uderzenia była 10 mld razy większa niż bomby zrzuconej na Hiroszimę. Ale największe spustoszenie na Ziemi spowodowało nie samo uderzenie, ale wzbity w jego efekcie pył, który na długie lata przesłonił światło słoneczne. Wyginęło 75 proc. gatunków flory i fauny, między innymi dinozaury. Nas, na szczęście, jeszcze na świecie nie było.