Te buty, te buty...
8września [1939]. Na Karowej 5 w schronie. W nocy z 7 na 8 zbudzono nas o pierwszej z tym, iż można się dostać za Wisłę przez most Poniatowskiego. W drodze nas cofnięto, choć pan Woźniak upewniał, iż w Warszawie lepiej niż na Pradze. Pod jakim względem? Zdecydowano, iż pod wieczór, skoro przestaną bombardować, spróbujemy dostać się przez most Kierbedzia. Chciałabym być u siebie na Karowej. Wieczór zbliżył się w łunie dalekich pożarów, szliśmy szybko, mijając dążących w przeciwnym kierunku. Więc nigdzie pewniej? Już niedaleko. Tylko droga trwa długo, trzeba kluczyć, wymijając przechodniów. Robi się szaro. Zaczynają strzelać. Inaczej niż dotąd. Ktoś mówi: „Armaty celują w most". Wpadamy na Bednarską, o kilka kroków od domu, ale trzeba się schronić, tułając od bramy do bramy. Tłum wpakowuje wszystkich do ciemni. Wygódka. Smród. Nie, tylko czuć wilgoć. Staję na mokrej podłodze. Co za ohydny zaduch. Nie ma czym oddychać. Ściśnięci razem. Strach uczynił z przygodnych ludzi nierozerwalną, zda się, grupę. Przycichło. Uciekać. Biegniemy, ale już w rozsypce. Jestem na swoim podwórzu-ogrodzie. Tylko że brama zamknięta, trzeba wejść drugą. Ktoś zatrzymuje na schodach, gdy chcę dostać się do swego pokoju – iść do schronu. Na koniec znalazłam panią Bylinową: „Po co pani przyjechała?" – pyta ostro. „Wróciłam do siebie". Ogólny śmiech. Więc już nie wolno być w Warszawie? Pomimo zakazu pobiegłam na trzecie piętro, pod kołdrę. Kamienna podłoga, którą zaścieliłam gazetami, chłodem wiała. Wszystkie trzy, Henryczka, Irena i ja, skulone razem. Dzień w pół przespany. Ale zanotować go muszę. Nic gorącego w ustach.
9 września [1939]. Noc niepokojąca. Pewnie runie cała wysokość pięciu pięter na nasze głowy. Komendant bloku przynosi wybranym złe nowiny. Śpieszę słyszeć, co się stało. Uchyla – nieuprzejmie – moje pytanie. Jednak posłyszałam złowrogie ostrzeżenie radia: „Zapamiętajcie noc dziewiątego, dziewiątego miesiąca [19]39 roku". Coś z Wyspiańskiego. Dorozumiałam się, iż radio niemieckie nadało wiadomość o zajęciu Warszawy. Taką noc przesiedzieć w bezczynności... Rano polskie radio dementowało złowrogą pogróżkę. To wróg wkradł się na naszą falę...
Powoli duchowo wracam do siebie po zmęczeniu podróżą i pierwszym obuchem... Bronię się zwykłą metodą, obserwacją otoczenia. Widzę dwie partie, panie i służące. Tym nie grozi nic, jeśli się je wysyła na górę po jedzenie dla ukochanych piesków. Nawet muszą je wyprowadzać na spacerek, co prawda niedaleki. Natomiast damy razi nadmierna ilość osób w schronie, zwłaszcza nie mających praw do tego terenu... Dla dobra ogółu winny one opuścić podziemie. Aluzja do moich towarzyszek. Został wezwany miejscowy architekt, dobrotliwie orzekł, iż kamienica jest bardzo niebezpieczna, zarówno jej położenie, jak i wysokość budzi obawy. Użyto wielu pięknych sposobów wydalania, przede wszystkim Żydówek. Gra była jasna. Ujęłam się, stawiając szereg kwestii: czy mam prawo do pewnego małego odcinka w tym schronie? Oczywista. Więc dzielę go na trzy części... Oburzenie, które jednak zaważyło na przychylnej decyzji. Pomimo to Henryczka wzięła tę sprawę do pięknego serca, wracając tegoż dnia do swego domu położonego w śródmieściu. Pożyczając mi przemocą dwa złote. Damy dalej niechętnie patrzą na buntowniczkę, która wprowadza zamęt. Gotują wspólną dla wszystkich zupę, jedząc w parterowym mieszkaniu. Nie dostaję. Jakaś służąca przynosi nam swoją porcję. Korzystając, że jesteśmy same, pośpiesznie kreślę wrażenia.
Karowa 5, punkt rozdzielczy. Poważne lokatorki noszą maski gazowe i jako uzupełnienie stroju białe fartuchy. Dzielą się funkcjami i honorami. Zaś Kasie i Zosie – robotą. Energiczna dozorczyni obejmuje komendę. Ona wychodzi na spotkanie – żołnierzom. Myć nogi! – słyszę rozkaz. Skąd przyszli? Dezorganizacja. Już w rozsypce? – Z naszej kompanii pozostało kilku ludzi. Oficerów nie widać. Nie mamy amunicji, wałęsamy się, żaden oddział nas nie chce. – W jakiej pan broni? – Śmieje się gorzko. – Wszyscy my teraz piechury. Zrobiłem siedemdziesiąt kilometrów, żeby iść prędzej, rzuciłem broń, pas, naboje. Te buty, te buty... Tragedia buciorów wysuwa się na pierwszy plan nieszczęść narodowych.
Wieczorem wypadłam na swój balkon. Cały w błyskawicach.